Szypulski Andrzej – Głupi kawał 123/2011

  • Autor: Szypulski Andrzej
  • Tytuł: Głupi kawał
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr 25
  • Rok wydania: 1970
  • Nakład: 100000
  • Recenzent: Wiesław Kot

Pełna blondyna

Kawałek jak z Dostojewskiego. Andrzej Szypulski, więc połówka Andrzeja Zbycha, tego od „Stawki…”, pchnął „ewkę” zatytułowaną „Głupi kawał”. Kawał zasadzał się na tym, że do recenzenta teatralnego (a także działacza kulturalnego itp.) ktoś zadzwonił z informacją, że ten za tydzień umrze i kolejnymi telefonami odliczał mu dni do zaplanowanego zejścia. I tu się zaczyna dostojewszczyzna, bo reżyser do tak zarysowanej śmierci podchodzi fazami: najpierw rozbawienie, że też kumplom chce się bawić w takie facecje.

Potem agresja: już on im tak wygarnie, że odechce im się takich dowcipów raz na zawsze. Wreszcie przychodzi załamanie i depresja oraz coś w rodzaju pośpiesznej próby rewizji życia, które tuż, tuż ma wygasnąć. Nawet ta psychologia przekonująco oddana. Za psychologią biegnie koloryt lokalny, takoż odnotowany z pasją. Rzecz się bowiem toczy w kółeczku prowincjonalnych aktorów i pisarzy. Takich, co to na własnych śmieciach są „naj”, ale już kilka kilometrów dalej nikt o nich nie słyszał. Życie im upływa smętnie, ale bez wstrząsów: do pewnego czasu liczą, że zjawi się impresario czy wydawca z Warszawy i wyciągnie ich z tego grajdoła, ale upływający czas zostawia im coraz mniej złudzeń. Grają więc te swoje rólki, piszą książczyny i artykuliki, po godzinach upijają się w klubie aktora (wstęp za legitymacją). Tu się zawiązują przejściowe koalicyjki i antykoalicyjki, ciche sojusze, niepisane porozumienia. Ale to wszystko niegroźne i w maleńkiej skali — coś trzeba robić, żeby nie zwariować z nudów. Nie co dzień zdarza się, żeby „młody poeta” (czterdziestka na karku) naciągnął lokalnego badylarza na stawianie wódy „artyście”. Aż tu nagle te telefony z groźbą pozbawienia życia. Wielka afera w małym bajorku. Ostro bierze się za nią debiutujący podporucznik, który do tej pory schwytał małolatów, którzy włamali się do trabanta i zwinęli butelkę koniaku. Postać kompletnie bez wyrazu, jednostka statystyczna milicjanta. Sprawca w sumie tak średnio niespodziewany. Zadziwia tylko, że przygwożdżony przez milicję, dopytuje, czy sąd uwzględni, że w psychiatryku leczył się z picia.  Ale nie pada rozstrzygnięcie, czy to akurat go pogrąży czy wyciągnie. A i my nie czujemy się kompetentni.
No i nasze ulubione okruszyny, rozsiane po tekście. Kapitan MO „powoli ciągnął kawę ze szklanki”. Kiedy usiłuje coś tam na ślepo wyciągnąć od podejrzanego, koledzy z wdziękiem mówią, że go „maca”. Przy stoliku siedziała „pełna blondyna”: bodaj w sensie — korpulentna, a nie tleniona. Ajent motelu „nie ceregielił” z zameldowaniem w jednym pokoju pary nie będącej małżeństwem. Piosenka, która ma tyle lat co autor recenzji, mówiła w podobnej sytuacji o „staruszku portierze, który z uśmiechem dawał klucz”. I byłą przez publicystów oskarżana o szerzenie kuplerstwa. Z nazwisk: podporucznik nazywa się Maluch, więc aż się prosi, by koledzy z komendy przezywali go jednym z wielu określeń atrybutu męskiego. Tymczasem oni do niego mówią Poirot, bo tamten Belg też był niskiego wzrostu. Przekombinowane. Aktorka nazywa się Beskid (nie wiadomo czy od nart, czy od któregoś pasma górskiego). Szatniarzem w klubie artystów jest pan Franio, jak swego czasu w słynnej knajpie ZAiKS-u. Franio ma na nazwisko Żelazko. I jeszcze drobna skucha. Pisarz albo redaktor widać nie lubili staropolskiego zwrotu „mierzić kogoś”, bo uparcie pisali „mierzyć kogoś”, co było całkiem bez sensu.
Recenzent zagrożony śmiercią zastanawia się, czy nie jest to przypadkiem zemsta nie aktora, którego schlastał (motyw zbyt oczywisty), ale aktora, którego pochwalił, ale zbyt mało. Co nam od razu przypomina zasadę Antoniego Słonimskiego, który głosił, że recenzent powinien chlastać dla zasady. Bo wtedy robi sobie jednego wroga – z osoby chlastanej, ale od razu i stu przyjaciół, którzy cieszą się, że kolega został schlastany. Kiedy postąpi się odwrotnie i pochwali się kogoś jednego, to ma się stu wrogów i jeszcze tego pochwalonego jako wroga dodatkowego, bo on uważa, że się go pochwaliło za mało.