Barcz Andrzej – Rendez-Vous w hotelu „Royal” 124/2011

  • Autor: Barcz Andrzej
  • Tytuł: Rendez-Vous w hotelu „Royal”
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr: 98
  • Rok wydania 1978
  • Nakład: 120000
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Leszka Domańskiego

Zwietrzały pikolak

Wrobili biedaka. Jako kadrowy pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych został pchnięty na delegację do Paryża, gdzie ma nadzorować kontrakt dostarczających ludowemu państwu tak cennych dewiz.

Ten wraca i na Okęciu podpada wytrawnemu celnikowi. Robią mu kipisz w walizce i znajdują kostki sprasowanej heroiny owinięte w papierki mające odwracać uwagę psów. Jednocześnie z piątego piętra w paryskim hotelu „Royal” spada pewna pracownica MSZ, też na paryskiej delegacji. Aha, dedukują śledczy — tak się przejęła wpadką (ona albo mocodawcy) że skróciła sobie życie dramatycznym skokiem. W tej sytuacji safandułę, właściciela walizki z narkotykiem, puszcza się, bo cóż on winien. Był tzw. wielbłądem — nie wiedział, co dźwiga. Ale zagraniczną siatkę trzeba rozpracować i tego na ochotnika podejmuje się porucznik Paweł Wert, niedawno po Szczytnie. Bierze swoja nędzną garść dolarów i zamiast wydać je na planowaną wspinaczkę w Alpy Berneńskie (jest coś takiego w przyrodzie?) udaje się do Paryża. I tu jako naiwniaczek z Polski, który może się przydać, obraca się w sferach gangsterskich. Bo przecież on, dla którego dolar jest bogiem, pewnie pojedzie z następną partią towaru do Warszawy.
Ten oficer udając głupawego musi się nieco napracować nad stworzeniem własnej legendy pazernego przygłupa, bo w życiu prywatnym taki nie jest, a wręcz przeciwnie. Chętnie ogląda teatralną awangardę, choćby Arrabala. Kiedy on słucha VI Symfonii Mahlera, zza ściany dobiega od sąsiadów gromkie „sto lat”, a w ślad za nim „Una Paloma Blanca”. To wyrafinowanie zostało mu ze studiów historii sztuki, które porzucił dla edukacji milicyjnej. Oczywiście porucznik świetnie posługuje się francuszczyzną, przecież podczas studiów (artystycznych, nie milicyjnych) przez parę miesięcy bywał w Paryżu. Teraz więc w języku Moliera pozwala się wytypować na narkotykowego kuriera.
Ten cały Paryż pokazany został jako siedziba bezguścia, tandety i bylejakości. Nie żeby autobusy czy metro źle funkcjonowało, skąd! To ludzie są tu jacyś parszywi, o czym przekonujemy się niemal co stroniczkę. Czytamy: „Za cynkowanym kontuarem stał wycierając szklankę barman o wyglądzie zagłodzonego szczura”.  Kelner zaś wycierał im stolik „z miną zbitego psa”. Konsjerżki okazują się żmijami, które gotowe są w każdej chwili kąsać dozorowanych przez siebie lokatorów. Pewien drobny zaś gangster  „miał międzynarodowo-szmatławy wygląd żula, charakterystyczny zarówno dla Zgierza jak i Nowego Jorku”.  Dokładniej: „Ruchy zwolnione, senne, wypracowane na oglądanych w nędznych salkach westernach i nerwowe, szczurze błyski w oczach”. Straganiarka to z kolei „alkoholiczka od siedemnastu pokoleń”. Kolejny facet „stał niedaleko gapiąc się z głodną miną na reklamę majtek firmy Triumf”. Powinno być raczej „Triumph”, ale wtedy w Polsce takich majtek i tak nie było, więc po co zawracać sobie głowę drobiazgami. Kolejny pan obnosił minę „urodzonego alfonsa”. Ciekawe,, jak taka mina wygląda.  Inny miał posturę „starego pikolaka”. Też bylibyśmy tego ciekawi. Pewna staruszka usłyszawszy komplement „odmłodniała o jakieś 70 lat i wyglądała teraz najwyżej na 50 lat”. Ale bywają i bohaterowie niezasłużenie dostojni. Pewien kelner prezentował się jak dyrygent z Carnegie Hall i tylko przez przypadek donosił zupę. Ale to rzadkość. W pewnym hotelu „zaawansowane igraszki Ledy z łabędziem wyglądały jak namalowane przez dyrektora w przystępie szaleństwa.  No i na finał nasz bohater dostaje w słodkiej Francji whisky,  która smakowała „jak zwietrzała coca-cola”. To się nam wydaje największą torturą.