- Autor: Gozdecka Adrianna
- Tytuł: Zabójstwo w nowej dzielnicy
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1978
- Nakład: 120000
- Recenzent: Wiesław Kot
„Kossaki” protestują przeciw tapecie
Zbrodnia odbyła się w Warszawie przy Klonowej na nowym osiedlu, skąd tytuł „Zabójstwo w nowej dzielnicy”.
Co dziwne, bo wiadomo, że Klonowa znajduje się naprzeciw Belwederu i jest tam ambasada Szwecji na przykład. A tu, że na nowym osiedlu, ale niech będzie. W każdym razie gdzie by nie było, tam żywota dokonał niejaki Pełczyński, emerytowany kierownik sortowni na poczcie. Niby sam zażył cyjanek, ale poszlaki i pyskata dochodząca sprzątaczka sugerują, że ktoś mu go podał. Kapitana Kańskiego niepokoi fakt, że Pełczyński wrócił do ludowej dopiero w 1956 roku, kiedy trochę odtajało. Cudów z Zachodu nie przywiózł – natychmiastowa rewizja konta! – ale na dobrą wodę po goleniu i babki było go stać. Zwłaszcza na jedną – niejaką Jagusię Gralową, prywaciarę, która uwielbia słówko „bynajmniej”. Poza tym gościł parkę studentów, z czego najciekawszy był on – syn kuśnierza spod Nowego Targu, bawiącego się w stolicy za tatusine kożuchy. A ten tato – wedle wywiadowcy Łasaka – ma „aparycję członka Kongresu”. I w tym gronie sprawa dość długo się kotłuje. Aż tu nagle Kański dostaje czapę w postaci oficerów bezpieczeństwa, których postać zeszłego kierownika pocztowej sortowni nagle zainteresowała. I kolejny przyspieszacz. Autorka nagle w połowie powieści, która już wyczerpała zasadniczą treść, wprowadza na scenę pewnego prezesa spółdzielni rękodzieła ludowego, tatę dziewczyny, która odwiedziła mordercę i podejrzanego znajomego samego prezesa. Cóż, bez tego byśmy pewnie posnęli… Więc bezpieka zwolna odkrywa, co ustaliła o zamordowanym i historia skręca w szpiegostwo. Okazuje się, że panowie z SB napuścili tylko kryminalnych na denata, żeby ci wyeliminowali najprostsze motywy zgładzenia: zazdrość, kradzież i takie tam. Oni dobiorą się do sedna. I rzeczywiście – sporo w tym morderstwie zwykłej zawiści, ale SB sięga głębiej
I personalia. Kapitan Kański to czysty figurant, literackie nic. Gada jak dworcowy megafon. Od niechcenia po 50-ciu stronicach autorka rzuca, że mieszka na Saskiej Kępie, w domku oplecionym różami i chadza na koncerty chopinowskie pod gołym niebem. Taki subtelny. To już ciekawszy jest dzielnicowy Szponar, który nigdy nie opuszcza zebrania lokalnego koła ZSMP, gdzie zasiada wśród członków ORMO dzielnicy Rakowiec, aby wysłuchać wykładu o najnowszych tendencjach przestępczych wśród wielkomiejskiej młodzieży. A kapitan to w dodatku socjalistyczny Dulski, co wychodzi w monologu o modzie: „Ostatnio w świecie mody zaczęło się dżinsowe szaleństwo. Takie więc dodatki jak czapki, paski, torebki i inne drobiazgi z teksasu okazały się towarem bardzo poszukiwanym. Co prawda, płaci się za nie jak za przysłowiowe zboże, ale co zrobić, kiedy uspołeczniony handel znów nie nadążył?” Kapitan nawet – w przeciwieństwie do jego podwładnych – nie ogląda „Kobry”, choć ci przekonują go, jakim to świetnym autorem jest Francis Durbridge. A tu rozbraja nas taki oto uroczy obrazek, że koledze sąsiada zamordowanego rodzi się potomek. Tyle że w Powsinie. Kolega obdzwania nocą kumpli i zaprasza na natychmiastowe oblewanie. A że do Powsina daleko, oblewają na odległość w mieszkaniu na Klonowej, bo żona jednego z kumpli ma nockę i chata wolna. I jeszcze: ważną postacią w fabule jest pewien pan zatrudniony na stanowisku „brakarza”. Też legitymacja epoki – facet stoi na końcu taśmy produkcyjnej i odrzuca buble. A że wcześniej je wyprodukowano? Co na to można?
No i perełki stylistyki. Na przykład u nowobogackiej „dwa oryginalne „Kossaki” protestowały przeciwko purpurowo-złotej, pasiastej tapecie”. A student na dziekańskim nazwany zostaje przez sierżanta MO „tępym ostrobokiem”. Z kolei kiedy kapitan spostrzega na nogach studentki subtelne sandałki, „zapachniało Pewexem”. Ta sama studentka wydaje mu się „kociakowata”. A ona sama na lokal Hoppera mówi „przybytek winiarnią zwany”, co wydaje się jej bardzo błyskotliwe. Dalej dowiadujemy się, że stołeczni fryzjerzy kolportują na użytek łysiejących klientów powielaczowe pisemko „Włos polski”. O młodym, obiecującym poruczniku dowiadujemy się, że „miał wyobraźnię, którą można by obdzielić odział kawalerzystów”.
Niestety, co fantazji autorki, to wyobraźni ma najwyżej za drużynę piechoty.