Kulczyński Jerzy – Direttissima 204/2010

  • Autor: Kulczyński Jerzy
  • Tytuł: Direttissima
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Klub Srebrnego Klucza
  • Rok wydania: 1986
  • Nakład: 100000
  • Recenzent: Rafał Figiel

LINK Recenzja Marzeny Pustułki

Porucznikowi Walczakowi nie do śmiechu.

„Direttissima (wł. najkrótsza) – określenie drogi wspinaczkowej poprowadzonej możliwie blisko linii spadku wierzchołka. Droga jeszcze bliższa idealnej linii spadku to superdirettissima.

W slangu wspinaczkowym oba te określenia są często skracane do diretta i superdiretta.” Tyle Wikipedia. Bohaterów książki Jerzego Kulczyńskiego pod tym właśnie tytułem miłośnicy kryminałów milicyjnych znają być może z wydanej w tym samym, 1986 roku „Ewy” zatytułowanej „Labirynt” Ponownie spotykamy więc klnącego jak szewc Jacka Dylika, prokuratora Bareję, porucznika Walczaka i innych miłośników górskich atrakcji, powieść należy bowiem do nielicznego podgatunku kryminałów, których akcja toczy się sporo powyżej poziomu morza. Historia opowiedziana przez Kulczyńskiego dzieje się w Tatrach, w schronisku niedaleko Morskiego Oka, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Tym razem mamy do czynienia z członkami polskiej ekipy himalaistów trenującymi w okolicy Zakopanego przed planowaną wyprawą na „dach świata”. Gdybyśmy zresztą w trakcie czytania pogubili się w bohaterach, dopomoże nam wygodny spis „dramatis personae” zamieszczony przez autora na samym początku książki. Szef himalaistów, Piotr Wirski, doskonały wspinacz, lecz niezbyt lubiany kolega, wybiera się na samotne treningowe podejście właśnie direttissimą na Mięguszowiecki Szczyt. Wyprawa okaże się niestety ostatnim w jego życiu wyczynem. Taternicy, wskutek dziwnego zachowania się Wirskiego przed wypadkiem, podejrzewają, że spadł z góry, straciwszy równowagę pod wpływem działania leku psychotropowego o wdzięcznej nazwie „Tonixen”, dodanego mu do herbaty. Nie wiadomo tylko, czy był to głupi kawał, czy morderstwo z premedytacją. Śledztwo utrudnia fakt, że z powodu zamieci schronisko przy Morskim Oku zostaje na kilka dni odcięte od świata, stąd prokurator i milicja pojawiają się dopiero pod koniec powieści. Na szczęście wśród „ludzi gór” jest przynajmniej dwóch, którzy uwielbiają rozwiązywać kryminalne zagadki. Dzięki analitycznej pracy ich umysłów tudzież kilku niespodziewanym wypadkom już wkrótce wiadomo, kto i czego dolał do termosu nieszczęsnego kierownika wyprawy. Ostatecznie okazuje się, że zabójstwa dokonano w zupełnie inny sposób, a mianowicie za pomocą zatrutej tuby skondensowanego mleka, ale to wyjaśnia dopiero sekcja zwłok i analiza linii papilarnych dokonana przez milicję. Morderca, niezbyt dobrze pilnowany przez porucznika Walczaka, sam wymierza sobie sprawiedliwość, przez co nieszczęsnemu milicjantowi „wcale nie było do śmiechu”. Jednak to nie intryga kryminalna (dosyć słaba zresztą) jest tym, co w powieści najbardziej godne uwagi, lecz tatrzańska przyroda i atmosfera taternickiego środowiska, jak to autor napisał: „w takim stopniu, w jakim zdołał je odebrać i zapamiętać”. Środowisko to nie jest bez skazy, razi szczególnie jego elitarność i zamknięcie się na tych, którzy w górach są jedynie amatorami, ale pomimo wszelkich wad jest przedstawione z humorem i nieukrywaną sympatią. Galeria barwnych postaci – powieściowi nestorzy taternictwa – Włodkowy i Konstantynowicz, pani Wanda vel „Dziunia” – szefowa schroniska, osoba o gołębim sercu matkująca wszystkim alpinistom, ponadto ratownicy górscy, rodowici zakopiańczycy i wreszcie piękne opisy gór, są tym, co sprawia, że „Direttissima” odstaje pozytywnie od fali milicyjnych przeciętniaków wydawanych w tym czasie. Jako ciekawostkę warto zauważyć fakt, że redaktorem książki był znany miłośnikom powieści milicyjnej z opracowania „Kto i dlaczego zamordował polską powieść kryminalną”- Wojciech Piotr Kwiatek.