Edigey Jerzy – Nagła śmierć kibica 90/2009

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Nagła śmierć kibica
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Seria: Seria z Jamnikiem
  • Rok wydania: 1978
  • Nakład: 100320
  • Recenzent: Grzegorz Cielecki

LINK Recenzja Ewy Helleńskiej

Pilnuj swojego kieliszka

Jerzy Edigey dość rzadko skłaniał się ku kryminałom o konstrukcji „wyspy”, gdzie trup pojawia się w zamkniętym kręgu kilku osób. „Nagła śmierć kibica” stanowi w tym zakresie próbę udaną, mimo ze wykorzystano tu oklepane motywy znane z tradycyjnych milicyjniaków.

99% akcji rozgrywa się w Komendzie Stołecznej MO, w gabinecie pułkownika Adama Niemirocha (jak znakomicie zauważyła kiedyś Klubowiczka Ola Fedyna, Niemiroch reprezentuje całą galerię postaci, który nazwisko rozpoczyna się od partykuły „nie”). Pułkownik to oczywiście mózg śledztwa, znany nam z takich powieści, jak „Zdjęcie z profilu”, czy „Pomysł za siedem milionów”.
W charakterze jego oficera liniowego występuje porucznik Roman Mierzejewski.
Oto w szanowanym domu profesora Wojciechowskiego przy ul. Prezydenckiej 55 (maleńka uliczka na Ochocie faktycznie istnieje, ale tak wysokich numerów na niej nie ma) w Warszawie zdarzył się przykry wypadek przy bryżu. Jedna z dziewięciorga osób  grających w karty nagle odeszła z tego świata. Denatem, okazał się Stanisław Lechnowicz, naukowiec z branży chemicznej. Otruł się cyjankiem dosypanym przez kogoś do kieliszka z alkoholem. Co za ironia losu. Trucizna była tylko w jednym kieliszku. W domu profesora panowała zasada, że każdy z gości ma przyporządkowany osobisty kieliszek, oznaczony wybranym kolorem serwetki jako podstawki. W ten sposób każdy wiedział, który kieliszek jest jego i nie mylił się, sięgając kolejny raz po trunek. No chyba, żeby ktoś coś przestawił. Wydaje się to dziwaczną komplikacją, ale jak się okaże, służy wydatnie intrydze. Nigdy nie spotkałem się z takim rozwiązaniem w rzeczywistości, mimo że zdarzało mi się podać alkohol nawet w towarzystwie liczącym więcej niż dziewięć osób. Zawsze jakoś udawało mi trafić do własnego kieliszka i nie pamiętam, żeby bywały z tym jakieś problemy. Zajrzyjmy do barku. Jaki był asortyment trunków serwowano tego wieczora? Stosowne wyliczenie można znaleźć na stronie 113: „Złota jesień”, starka, żytniówka, wyborowa, likier ananasowy oraz likier Bollsa fiołkowy, wino „Egri Bikaver”, koniak (różne marki, w tym „Martell”).  Wygląda na to, że butelek alkoholu było więcej niż konsumentów.
Pułkownik i porucznik przystępują z kopyta do roboty. Ustalają plan przesłuchań i zapraszają kolejne osoby do Pałacu Mostowskich.Trzeba znaleźć motyw zbrodni, a to może wynikać tylko ze wzajemnych powiązań. Tych zaś mamy trzy rodzaje:   poplątane wątki osobiste, przeszłość okupacyjna (jakże by mogło jej zabraknąć) oraz ambicje wynikające z karier naukowych. Oto bowiem profesor Wojciechowski i denat byli chemikami. A tak w ogóle postać denata w zgodnych zwierzeniach  wszystkich była kreaturą, ambicjonerem idącym po trupach do celu. Jerzy Edigey ma wyraźną słabość do polskiej myśli technicznej (patrz: „Żółta koperta,”, gdzie chodziło o paliwo do rakiet). Tym razem wałkowany jest wysokiej klasy materiał z zakresu tworzyw sztucznych, nad którym pracował profesor Wojciechowski. Chodziło o nowe tworzywo sztuczne. Miałoby być ono bardzo plastyczne i niepalne. Taki wynalazek mógłby liczyć się lotnictwie!!! Już  miałem obawy, że dojdzie jeszcze wątek szpiegowski, całe szczęście udało się go uniknąć.
Mimo klaustrofobicznej, dwupomieszczeniowej atmosfery, „Nagłą śmierć kibica”czyta się nadspodziewanie dobrze, mimo dość urzędowej narracji. Może dlatego, że lekturze oddawałem się na wyjeździe rowerowym Łapy – Supraśl – Kruszyniany – Drohiczyn – Sarnaki – Terespol.  Szefem naszej kilkuosobowej grupy był Klubowicz Jacek Pokrzywnicki, a zatem można ten wyjazd kwalifikować jako klubowy. Na tym wyjeździe przeczytałem też „Niespodziewanego gościa” Agathy Christie, z podobną wyspową konstrukcją i muszę przyznać, że Edigey wydał mi się ciekawszy. Ale to na pewno dlatego, że przedkładam rodzimy koloryt nad inne walory. I Jeszcze drobny szczególik. Lekturę kończyłem w Tykocinie, gdzie tego dnia nocowaliśmy. Okazało się, że na   naszej trasie była przed kilkoma godzinami wieś Żółtki. Otóż na stronie 127 czytamy, że prof. Zygmunt Wojciechowski „pochodzi z Żółtek, małej wioski spod Białegostoku. Był synem średniorolnego chłopa. Codziennie do szkoły biegał siedem kilometrów w jedna stronę”. Cóż za przypadek.
Panuje przekonanie, że Edigey operuje dość mdłym stylem. Tu na pewno traci do Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, który stawiał na przaśność i pewną nutę ironii. U Edigeya zdania są bardziej wyważone, suche. Nie mniej można w tej powieści docenić kilka fraz znamionujących niewykorzystany potencjał:
1.”Pański chemik jest tak nafaszerowany cyjankiem potasu, że wystarczyłoby do wytrucia świń we wszystkich pegeerach w całym województwie” (str. 42)
2.”Wszystkie wiadomości trzeba z pani wyciągać, jak wiadro z bardzo głębokiej studni” (str. 104).
A zatem jak Edigey chce to potrafi.  Ruszam śladem dalszych efektownych zdań tego autora. O wynikach będę meldować na bieżąco.