- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Czek dla białego gangu
- Wydawnictwo: Iskry, Wielki Sen
- Seria: Klub Srebrnego Klucza, Seria z Warszawą
- Rok wydania: 1963
- Nakład: 30250
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
LINK Recenzja Marka Malinowskiego
LINK Recenzja Tomasza Bujaka
LINK Recenzja Adama Sykuły
Czek odciśnięty w cemencie
W tematykę cementową Jerzy Edigey wchodził dwukrotnie. Po raz pierwszy w „Czeku dla białego gangu” (1963). Ponownie zaś przy „Sprawie dla jednego” (1976). „Czek” to pierwsza powieść Edigeya opublikowana w formie książkowej. Z radością brałem do ręki nieco sfatygowany i podklejony taśmą egzemplarz, pamiętający czasy gdy po Warszawie kursowały trolejbusy.
Już pierwsza zdanie wprowadza nas w atmosferę Warszawy lat 60.: „Do ludzi stojących na przystanku trolejbusowym przy Alei Szucha na rogu Alej Ujazdowskich podbiegł mężczyzna” (str. 5). Natomiast drugie zdanie wprowadza nas w intrygę powieści: „- Tam wskazał ręką – na Agrykoli leży jakiś człowiek” (str. 5). Leżącym okazuje się aplikant prokuratury Zygmunt Kalinkowski. Został brutalnie zaatakowany i ograbiony z ósmego tomu bardzo ważnych akt dotyczących, dotyczących afery z „szybkoschnącym cementem 404”. Prokuratura była właśnie na etapie sporządzania aktu oskarżenia przeciw w zorganizowanej grupie upłynniającej na zachodzie ów cement poza państwowym rozdzielnikiem. Wpadli już prawie wszyscy, łącznie z inspiratorem, dyrektorem Lisewskim. Uchował się jedynie główny księgowy gangu – Macioszek (ach ci księgowi). „Cała milicja w Polsce szuka teraz Macioszka” (str. 40). To on właśnie miał być mózgiem całej afery, stworzył mianowicie sztuczną superatę cementu, który można było potem opychać na lewo. Austriacy bardzo cenili sobie polską myśl cementową. Przydybano Macioszka, gdy chciał drapnąć z kraju ukrywszy się w zakamarkach szwedzkiego kutra. Śledztwo skupia się na skradzionym wraz z ósmym tomem akt tytułowym czekiem, na 80 tysięcy dolców. Papierek ów wystawiony przez jeden z austriackich banków stanowi należność za sprzedany cement. Trudno pojąć dlaczego aplikant wyniósł go z prokuratury, by pracować wieczorem w domu. Nic dziwnego, że Kalinkowski staje się jednym z podejrzanych, a pętla podejrzeń coraz bardziej zaciska się wokół jego szczupłej szyi, zaś marzenie o objęciu prokuratorskiego stolca w Płocku odchodzi w coraz dalszą dal. Śledztwo obejmuje major Stanisław Krzyżewski, którego widzimy tu po raz pierwszy, ale mamy już zapowiedź dwóch „Ew” – „Szkielet bez palców” oraz „Tajemnica starego kościółka”, gdzie też pojawi się ten dzielny milicjant. Jak przenikliwie zauważył Klubowicz Wojciech Dymarek (Oddział Bydgoszcz), Krzyżewski parokrotnie w swej karierze zmienia imiona, ale na pewno nie przestaje być tym samym majorem Krzyżewskim. Po latach udanej kariery we Wrocławiu awansuje do Warszawy, gdzie osiedla się wraz z małżonką. Na co dzień Krzyżewski zajmował się najwyraźniej podrzędnymi sprawami. Właśnie bowiem wrócił z Zambrowa, gdzie miał okazje aresztować pewnego kowala przerabiającego aluminiowe garnki na pięciozłotówki. Całe szczęście prokurator Jerzy Kur, przyjaciel majora Krzyżewskiego, prosi go osobiście o pomoc w sprawie czeku i nasz oficer śledczy może wreszcie zająć się sprawą godną jego pozycji. Intryga toczy się duktem dialogowo-gabinetowym, ale na końcu mamy nagły zwrot akcji, a po drodze sporo warszawskich smaczków. Kilka razy wspomina się o kawiarni „Sejmowa” (tu miał jakieś tajemnicze spotkanie podejrzany Kalinkowski), która mieściła się przy ul. Pięknej, lokalu „Saska” (tu prokurator Kur usiłował zalać robaka kilkoma kieliszkami wódki, ale bez rezultatu), „Słowianka” (stąd wyciągnięto – po libacji zakończonej bójką na noże, niejakiego Rękawka, ważnego dla śledztwa recydywistę, który poszedł na współpracę) na Puławskiej. Z sentymentem przeczytałem także wzmiankę o kinie „Palladium” na Złotej, gdzie na film „Liga dżentelemenów” wybrał się niejaki Blady Niko. Pamiętam, że w roku 1999 oglądałem tam „Depresję gangstera” z Robertem de Niro. Wkrótce potem „Palladium” padło. Wymienione knajpy też od dawna nie istnieją. No i te trolejbusy. Fraza: „Było tak upalnie, że wielkie koła trolejbusów odciskały na rozmiękłym asfalcie wyraźnie swoje ślady” (str. 132) brzmi niemal poetycko. Oczywiście można tę konstatację odebrać odebrać także jako krytyczną ocenę nawierzchni stołecznych ulic.