Dmitrij Tarasienkow – Kastet z dębowym listkiem 6/2008

  • Autor: Dmitrij Tarasienkow 
  • Tytuł: Kastet z dębowym listkiem (Czełowiek w prochodnom dworie)
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Klub Srebrnego Klucza
  • Rok wydania: 1973
  • Nakład: 80275
  • Recenzent: Jacek Getner

LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego

Myśl główeczko, kupię ci czapeczkę

Kiedy wpadła mi w rękę książka Denisa Tarasienki pt: „Kastet z dębowym listkiem” pomyślałem, że to dobra okazja, aby zapoznać się z literaturą, która powinna być swego rodzaju wzorcem, dla naszej powieści milicyjnej. Bo to przecież u naszego Wielkiego Brata debiutowali na łamach książek dzielni stróże prawa, dla których podstawowym nakazem była tzw.: sprawiedliwość społeczna, która tak ma się do sprawiedliwości, jak demokracja ludowa do demokracji.
Ale do rzeczy. Książeczka nie jest zbyt gruba lecz czyta się ją strasznie długo. Powodem tego jest oczywiście fakt, że jest przeraźliwie nudna i nie wciągająca. I gdyby nie to, że studiowałem ją  bardziej jako opracowanie socjologiczne, niż kryminał, to darowałbym sobie te lekturę po najdalej dwudziestu stronach. Ale jako prawdziwy fan ukrytych treści, znalazłem w tej książce wiele ciekawych rzeczy.

Pierwszą zagadką, na jaką natrafia czytelnik, jest sposób przetłumaczenia tytułu. Oryginał bowiem nazywa się „Czełowiek w prochodnom dworie”, co dość łatwo przełożyć jako „Człowiek w przechodnim podwórku”. Przechodnie podwórko nie jest żadnym idiomem i rosyjsko-sowiecką specyfiką, więc nie wiem czemu translatorka (pani Zofia Dudzińska) zdecydowała się na ten manewr, zmieniając w tytule miejsce gdzie znaleziono denata, na narzędzie zbrodni. W pierwszej chwili pomyślałem, że może ma to jakieś znaczenie dla akcji, ale okazuje się, że jest to dla rozwiązania zagadki dość obojętna rzecz.
Bohater tego dziełka to niejaki student Waraksin, który tak naprawdę jest  starszym lejtnantem Buczinskasem. Z racji tego, że wygląda dużo młodziej, udaje studenta, prowadząc w ten sposób śledztwo. Melduje się w hotelu na miejscu denata, aby poznać lepiej jego współlokatorów, oraz rozejrzeć się po niewielkiej nadbałtyckiej mieścinie (co ciekawe, jeżdżą po niej tramwaje, więc jest chyba nieco większa niż sugeruję autor). Choć wskazuje na to nazwisko naszego starszego lejtnanta, oraz wielu osób z którymi się styka, tylko raz w całej książce pada stwierdzenie, iż jest to gdzieś na Litwie. Po przeprowadzeniu prywatnego dochodzenia, doszedłem do wniosku, że pierwowzorem miasteczka jest miejscowość Palanga.

Ale wracając do intrygi. W hotelu został zameldowany Taras Michajłowicz Iszczenko, który przebywał tu w latach wojny (a więc tak jak w naszej powieści milicyjnej, klasyczne sięgnięcie do przeszłości okupacyjnej, jako źródła wszelkiego zła). Do miasta przyjechał na delegację i zachodzi poważne podejrzenie, że został zamordowany przez osobnika, który wiele lat temu wydał na pastwę gestapo oddział miejscowej partyzantki. Partyzantka była naturalnie radziecka i jest to oczywiście element obowiązkowej propagandy. Bo to trochę tak, jakby taki oddział umieścić w Puszczy Kampinoskiej pod Warszawą. Ale to element również analogiczny do naszych doświadczeń, bo przecież według PRL-owskich kryminałów istniało tylko AL, GL i Bataliony Chłopskie, a wszystkie te trzy organizację stanowiły kuźnie kadr dla dzielnych oficerów milicji.
Student Waraksin ma zadanie niełatwe, bo podejrzanych jest bardzo wielu. Usiłuje więc podpytać, niezobowiązująco, tego i owego o całą sprawę. Oczywiście, musi to zrobić w ten sposób, aby się nie zdekonspirować. Wychodzi mu to z iście sowieckim wdziękiem, a jego pytania zostałyby w dojrzałych demokracjach oprotestowane przez adwokatów, jako dręczenie świadka. Jednak człowiek radziecki nawykł do innych standardów i dlatego nikomu do głowy nie przychodzi, że to przesłuchanie, a nie rozmowa.

Rozwiązanie zagadki jest niezbyt zajmujące, tak jak i cała lektura. Winny jest wyciągany „z kapelusza” pod sam koniec książki. Sprawiedliwość tryumfuje, Waraksin staje się znów Buczinskasem i może wrócić do żony, która właśnie urodziła mu dziecko. Przez cały czas śledztwa był jej oczywiście wierny, choć jako mężczyzna przystojny, dowcipny i inteligentny, ledwo się opędzał od dwóch najatrakcyjniejszych bohaterek tej książki. A zadanie miał niełatwe, bo jedna z nich była podobna do Barbary Brylskiej i to z okresu, gdy powstał „Faraon” („Kastet…” został napisany w połowie lat sześćdziesiątych.)
Oprócz ewidentnych podobieństw do naszych powieści milicyjnych, zarysowuje się też jedna różnica. Otóż jak wiadomo, prywatna inicjatywa nie istniała w Związku Sowieckim, problemem stawało się więc znalezienie kryminogennej grupy. Dlatego tu większą rolę, niż u nas, odgrywają dwa inne rodzaje „gorszych ludzi”. Z jednej strony jest to policja litewska, współpracującej z Niemcami, a z drugiej pracownicy państwowych firm, którzy kombinują na lewo, okradając ciężko pracujące społeczeństwo.

Ja z całej książki najlepiej zapamiętałem dwie rzeczy. Pierwszą były automaty sprzedające wódkę, tak jak wodę sodową, o których istnieniu wcześniej nie słyszałem (choć Związek Radziecki prywatnie mnie dość interesuję). Druga to słowa, jakimi lejtnant Buczinskas, zachęcał się do intensywnej pracy umysłowej nad zagadką, czyli: „myśl główeczko, kupię ci czapeczkę”. Szkoda, że autor nie wysilał się równie mocno jak jego bohater, przy układaniu intrygi w swoim kryminale.