- Autor: Wojt Albert
- Tytuł: Przystanek przy Gwiaździstej
- Wydawnictwo: MON
- Seria: seria Labirynt
- Rok wydania: 1980
- Nakład: 120333
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
- Broń tej serii: Pierwsza seta
Rosnąca wrażliwość czujników czyli kapitan Grzelak odmawia udziału w orgii
Po lekturze „Zielonych i złotych” (1991) postanowiłem zabrać się za „Przystanek przy Gwiaździstej” (1980) Alberta Wojta. Jeżeli pierwsza z tych powieści to późny Wojt, to recenzowana obecnie reprezentuje Wojta środkowego. Posiada niestety wszystkie wady wojtowego pisarstwa.
Przede wszystkim fabuła rozpryskująca się na dziesiątki zbędnych postaci, które trudno rozróżnić, gdyż niczym się nie charakteryzują. Jedynie po nazwiskach lub stopniach orientujemy się, że jeden z bohaterów znika na kilka rozdziałów, by dać miejsce innemu. Zabieg ten nie żadnego fabularnego uzasadnienia. Ma natomiast uzasadnienie ideologiczne. Autor pokazuje tu milicję jako zespół, dbając o to by nikogo specjalnie nie wyróżnić. Jak tylko zaczynamy kojarzyć kim jest porucznik Mazurek to musi on uderzyć w trakcie czynności służbowych głową o krawężnik i tym samym wypada ze śledztwa, choć pojawia się jako obserwator działań kolegów. Ponadto mamy także kapitana Zawilskiego, sierżanta Kuligowskiego, porucznika Pozorskiego, Pułkownika Kuglarza, kapitana Grzelaka oraz porucznika Stefańskiego. Chyba nie wynotowałem zresztą wszystkich.
Po drugiej stronie barykady także nie brakuje bohaterów. Mamy waluciarzy, blacharzy, niebieskie ptaki i ich kobiety. Cały ten mentlik służy raczej po to by rozmydlić u pozornie wzbogacić prostą jak konstrukcję cepa fabułę typu: mord prywatny a jednak szpiegostwo. Oczywiście na rzecz Niemiec Zachodnich. Jak tylko dowiadujemy się, że pierwszy z trzech trupów (znaleziony koło tytułowego przystanku autobusowego linii 118 na Bielanach) to syn profesora zatrudnionego w Centrum Badawczo-Rozwojowym Automatycznego Sterowania to możemy być pewni, że za chwilę pojawią się jakieś mikrofilmy, a na końcu ktoś o niemieckim nazwisku przyłapany na kontakcie z polskim łącznikiem. Dlaczego szpiedzy dybią na polską myśl techniczną? O co chodzi tym razem? Oto proszę: „Od kilku lat prowadzone są tam intensywne prace nad różnymi rozwiązaniami czujników termicznych do układów sterujących”. Piękne.
Kategoria mord prywatny a jednak szpiegostwo, należy do najbardziej typowych w polskiej powieści milicyjnej (np. „Co się zdarzyło Królewnie Śnieżce” Stanisława Milca, którą to książkę o bardziej zwartej konstrukcji recenzowałem onegdaj). Nie dziwi więc, że i Wojt się za niego zabrał. Nic jednak swojego nie wniósł. Chyba, żeby charakterystyczna dla niego sproszkowaną fabułę uznać za wartość. Niby jakieś zwroty akcji i co chwila coś się dzieje. Po śmierci syna profesora mamy jeszcze kolejne dwa trupy. Pojawiają się także jakieś poboczne wątki, gdyż kapitan Grzelak incognito przenika do przestępczego środowiska i rozkochuje w sobie niedoszłą narzeczoną denata. Nic to jednak nie zmienia w samym biegu akcji. Wiadomo, że wszystko będzie toczyć się utartym szlakiem. O to właśnie mam pretensję do Wojta.
Kolejną słabością fabuł Wojta jest także brak silniejszego osadzenia w rzeczywistości,. Autor po prostu macha postaciami jak pionkami mnożąc nic nie znaczące sytuacje i to mu wystarcza. Nie ma żadnego wzbogacenia w rodzaju np. opisu miejsc, przez które jesteśmy prowadzeni, ani żadnej indywidualizacji bohaterów.
Niemal cała akcja książki rozgrywa się na Żoliborzu, o czym świadczą pojawiające się nazwy ulic – Gwiaździsta, Podleśna, Słowackiego czy lokale – „Wenecja”, „Ustronie”. Niestety są to jedynie etykietki. Brak choćby jednego zdania przybliżającego atmosferę. Milicjanci niższego szczebla bardzo dobrze znają wszystkich przestępców ze swojego rejonu. Ci natomiast witają ich kordialnie niezależnie od pory najścia: „Dowiem się wreszcie, co robiliście dzisiejszej nocy? – Melduję posłusznie, panie władzo, że nie wychodziłem z wyrka od mojej dziewczyny”. To chyba najlepsze zdanie w książce. Niestety nic więcej tak błyskotliwego nie znalazłem.
Odniosę się więc jeszcze do pobocznego wątku, a więc tajnej działalności kapitana Grzelaka, który to nie chciał wziąć udziału w krojącej się orgii w półświatku. Nie chciał, a przecież powinien, bo w tym wypadku byłaby to czynność służbowa: „Malina bez słowa wyszła na środek pokoju i w takt płynącej z gramofonu melodii zaczęła prowokująco kołysać biodrami. Moment później kilka wystudiowanych ruchów sprawiło, że sweterek i dżinsy znalazły się na podłodze” To tyle, gdyż właśnie w tym momencie kapitan Grzelak nagabywany przez niedoszłą narzeczoną denata (syna profesora – przyp. red.) proponuje wyjście na spacer. Tutaj należy postawić pytanie – czy Wojt przerwał scenę, gdyż nie licowała ona z godnością oficera MO czy też dlatego, że nie umie pisać o seksie? Lektura „Zielonych i złotych” tegoż autora świadczy raczej o tym drugim. Tam bowiem mam dojść do zbliżenia kochanków z półświatka , po czym kończy się rozdział. Nagłe zakończenia to zresztą stała cecha Wojta. W porównaniu z innymi powieściami milicyjnym Wojt swoje urywa. Każdy poza Wojtem dodałby jeszcze ostatni rozdział wyjaśniający wszystkie szczegóły i podsumowujący śledztwo. Wojt nam tego oszczędza. I bardzo dobrze. Po tym poznajemy prawdziwego autora powieści milicyjnej.