Sztaba Zygmunt – Śmierć w lustrze – Pierwsza seta 81

  • Autor: Sztaba Zygmunt
  • Tytuł: Śmierć w lustrze (Puszka błękitnej emalii)
  • Wydawnictwo: Śląsk
  • Seria: seria z Typkiem
  • Rok wydania: 1959
  • Nakład: 35253
  • Recenzent: Grzegorz Cielecki
  • Broń tej serii: Pierwsza seta

LINK Recenzja Arkadiusza Błaszczuka

Morderstwo u fryzjera czyli o branży kelnerskiej słów parę

Zygmunt Sztaba jest bardzo ciekawym reprezentantem nurtu plebejskiego w  polskiej powieści milicyjnej. Akcja wielu jego utworów rozgrywa się, przynajmniej częściowo, w jakichś zapadłych dziurach typu Stawidła (jak to ma miejsce w „Śmierci w lustrze”). Bohaterowie myślą, mówią w działają w sposób szorstki i chropawy, a zbrodnie przez nich popełniane są finezyjne jak laubzega.

Sztaba pozostaje autorem wyraźnie z drugiej linii, ale wynika to bardziej z faktu, że nie miał chyba szczęścia do centralnych wydawnictw. Nie licząc pojedynczych „Ew” Publikował w „Śląsku”, a potem w „Pojezierzu”.  Chyba dlatego wyłącznie nie jest tak znany miłośnikom gatunku, jak Edigey, Kłodzińska, czy Zeydler-Zborowski. Poza tym dwie jego pierwsze książki („Giełda przestaje notować” oraz „Eryk Miller poszukuje siostry”) zostały wydane tuż po wojnie. Są niewątpliwie prekursorskie chronologicznie wobec gatunku. Niestety praktycznie nie istnieją w obiegu czytelniczym. Raz tylko widziałem je na aukcjach Allegro, gdzie poszły zresztą za godziwe stawki 35-40 zł. Obie jednak nie posiadały oryginalnych okładek. Po części więc jak sądzę dzięki nieco koślawemu splotowi okoliczności kariera Sztaby poszła bokiem. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że chyba po raz pierwszy nazwisko Sztaby podnosił publicznie Marek Hłasko  wspominając autora w swoim felietonie dla „Po prostu” – „Sherlock Holmes potrzeby od zaraz” .

Książka pod frapującym tytułem „Puszka „Błękitnej emalii” wyszła w „Śląsku” w roku 1959. Już z wierzchu jest charakterystyczna. Okładka przedstawia twarz męską. Wygląda nieco jak maska pośmiertna lub zdjęcie osoby, której ciało gdzieś znaleziono lub wyłowiono i prosi się opinię publiczną o pomoc w identyfikacji. W każdym razie jest to okładka wyrazista i wieloznaczna autorstwa Andrzeja Czeczota. Druga istotna cecha książki to fakt, że składa się ona w zasadzie z dwóch niezależnych powieści pomieszczonych w jednym tomie. Zabieg edytorski niezwykle rzadki. Nie jest to bowiem zbiór opowiadań (też rzadkie, ale zdarza się, np. „Tajemniczy przyjaciel” Korczaka z 1957 roku zawiera pięć opowieści).

Już sam początek powieści i daje nam specyficzny lokalny koloryt: – Stawidła! – Konduktor w ceratowym płaszczu zeskoczył na peron”. (…). Kilka wersów dalej zaś: „Po prawej; prostopadle do torów przecinał placyk wysoki parkan. Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska. Magazyny” – przeczytał napis na bramie oświetlonej z góry silną żarówką”.

I to właśnie w tych Stawidłach popełnione zostaje morderstwo w zakładzie fryzjerskim. Ofiarą pada mężczyzna, który powrócił w rodzinne strony ze Stanów Zjednoczonych. Nie zdążył nawet dotrzeć do domu. Nieopatrznie postanowił zadbać o zewnętrzną ogładę przed spotkaniem z rodziną i to okazało się zgubne.

Podejrzanych nie ma zbyt wielu i śledztwo prowadzone przez anonimowego  porucznika (wiemy przynajmniej, że podwładny kapral nazywa się Karbowiak) skupia się na inwigilacji kilku osób oraz szukaniu przekonujących dowodów. Tu mogę zdradzić, że sprawę przesądza paznokieć znaleziony w kieszonce kamizelki ofiary. Otóż niektórzy mężczyźni starej daty mieli paskudny zwyczaj hodowania jednego paznokcia przy obcinaniu wszystkich pozostałych. Nie wiem do czego mógł on służyć. Raczej jakaś maniera, dziwactwo. To właśnie zgubiło sprawcę i jak najbardziej słusznie.

Warstwa sensacyjna powieści, jak już wspomniałem, nie przedstawia się imponująco, za to obyczajowa jak najbardziej. Porucznik ma ślad w postaci rachunku z jednej z warszawskich knajp. Nie  wiadomo tylko której, gdyż rachunek nie zawiera nazwy lokalu, a jedynie nabazgrane nazwisko kelnera. Sam będąc zresztą będąc w lokalu, gdzie zamówił białą kawę i jajko w szklance miał problem ze szczegółowym rachunkiem: ”Panieneczka  w fartuszku i w symbolicznym raczej czepeczku na tlenionych włosach, spojrzała na puste szklanki, poruszyła ustami i patrząc w sufit podsumowała – 12,30. –  Pani tak z pamięci?– spojrzał na nią nieprzyjaźnie. – A co tu liczyć? – odpowiedziała tym samym obojętnym tonem. – To co było – zdenerwował się. – I na papierze. Mam chyba prawo wiedzieć ile płacę i za co. – Ma pan – westchnęła. Wyjęła z kieszeni fartuszka bloczek, pochyliła się nad stolikiem. Na ukos przez kartkę, nie licząc się z rubrykami wypisała cztery cyfrowe pozycje, podsumowała. – Proszę – w dwóch palcach podała mu rachunek. Porucznik poczuł, że się czerwieni z irytacji. – Co to ma być zapytał niepokojąco spokojnie. – To co pan chciał. – A data? A podpis?”.

Ta smakowita scena trwa jeszcze długo, nie będę więc zabierał przyjemności lektury osobom, które dopiero sięgną po książkę. Obrazuje jednak bardzo ważną sprawę, a mianowicie wciąż pokutującą postawę kelnerską. Mimo ponad 40 lat od publikacji powieści Sztaby wiele kelnerek nad okazuje chłód, wyniosłość i inne cechy nie licujące z godnością zawodu. Podobnie jest z rachunkami. Dopisywanie i inne oszustwa są na porządku dziennym. Na przykład w lokalu „Komisariat” niedawno uruchomionym przy ul. Świętokrzyskiej 14  wypiłem trzy coca-cole, na rachunku jednak widniały cztery. Stwierdziłem  to dopiero po wyjściu. Nie było więc sensu wracać do sprawy. Przykre to, bo „Komisariat” mimo swojej metalicznej postindustrialnej ohydy ma pozory milicyjnego sztafażu. Drinki i sałatki nazywają się np. duch milicjanta, znaleziony w lesie, ostre wykroczenie. Przed budynkiem stylizowany gazik-atrapa, a bar podpiera milicyjna tarcza ochronna. Wszystko razem jednak bez klimatu, a raczej strasznie sztuczne. O wiele lepiej jest w „Espresso” przy Brackiej. Tam można się poczuć dokładnie jak u Sztaby. PRL w pełnej krasie. Niestara jeszcze kelnerka o śniadej cerze i ciemnych włosach nie dość, że podpita   to o bardzo frapującym nastroju. Wpadłem tam w przeddzień Wigilii, by dołączyć do mojej siostry Joanny, Klubowiczki Amy i Klubowicza Andrzeja. Siedzieli przy śledziku. Kelnerka podeszła leniwym krokiem i wyraźną niechęcią. – Czy jest śledź po tatarsku – spytałem?. – Nie ma. Jest w oleju – rzuciła w moim kierunku. – A może jest w śmietanie, ciągnąłem nieśmiało? Tego już było dla kelnerki za wiele. Odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę barku. Nie dając za wygraną ruszyłem za nią utwierdzając się w przekonaniu, że muszę to zamówienie złożyć, że dam z siebie wszystko by dopiąć celu. I udało się. Po chwili jednak moi współbiesiadnicy także zechcieli jeszcze po śledziku. Wróciłem więc do barku i pokonując nienawistny wzrok kelnerki domówiłem kolejne porcje. – A kto to będzie robił? – zapytała. – Domyślam się, że ktoś kto tu pracuje – odpowiedziałem z niewinnym uśmiechem i wróciłem do stolika. Z rachunkiem też były pewne problemy. Oczywiście bez stempla i daty – zupełnie jak u Sztaby. Wszystko nabazgrane – zupełnie jak u Sztaby. Co więcej ceny śledzi były zawyżone – to nawet więcej niż u Sztaby. Rozgorzała dyskusja – ile za te śledzie. Całe szczęście Joanna miała przy sobie kalkulator, szybko więc obliczyliśmy na ile nas świadomie lub nie orżnięto i na wyliczoną różnicę udało się wspólnymi siłami rachunek obniżyć

Z kolei w „Alhambrze” (Al. Jerozolimskie) dokąd się przenieśliśmy na piwko, strogonowa i sałatkę, kelnerka była jakby arogancko nieobecna. Załatwiała nas oficjalnie mówiąc w sposób drewniany, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w odległy punkt na horyzoncie. Od razu widzieliśmy, że nie damy napiwku i potraktujemy panią kelnerkę równie oficjalnie, jak ona nas.

Zupełnie inaczej było natomiast w „Kasztelanie” przy Nowogrodzkiej. Tu i z rachunkiem za fikołki za żywcu i śledzika po japońsku wszystko było w porządku, a kelnerka młoda, sympatyczna, uprzejma, uśmiechnięta i do tego z iście pensjonarskim szykiem. Zarówno Klubowicz Andrzej jak i ja gorąco polecamy ten lokal. To tu przecież zresztą odbyło się wakacyjne spotkanie klubowe, co zostało uwiecznione na zdjęciu. Wówczas jeszcze lokal był przed remontem ,a więc bardziej PRL-owiski niż teraz. Dobranoc.