- Autor: Szymanderski Witold
- Tytuł: Spokojne uzdrowisko
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Ewa wzywa 07
- Zeszyt nr 62
- Rok wydania: 1973
- Nakład: 100000
- Recenzent: Tomasz Kornaś
- Broń tej serii: Pierwsza seta
Mężczyzna zapinający spodnie
Po przeczytaniu „Spokojnego uzdrowiska” Witolda Szymanderskiego dojść można do wniosku, że jedną z najnudniejszych czynności w życiu obywatela PRL było spędzanie urlopu w jakimś kurorcie. Przypadek głównego bohatera (dziennikarza) wspomnianego wyżej kryminału był jednakże szczególny.
Był na nudnym urlopie, a na dodatek z niewiadomych powodów próbowano go unicestwić poprzez mało finezyjne uderzenie kawałkiem żelaza. Aby czytelnik nie doszedł do wniosku, że urlop w uzdrowisku (spokojnym) to jedynie dziwaczna fanaberia letnika, autor wplótł do swojego dziełka wątek romansowy (redaktor plus urodziwa pani doktor).
Zrozumieć można zamiłowanie potencjalnego urlopowicza (przepraszam – oczywiście letnika) do chodzenia po knajpach, ale to co w tej materii oferowało uzdrowisko było mało zachęcające nawet jak na wczesne lata siedemdziesiąte: „Wciągnąłem oddech i naraz zobaczyłem piwiarnię Pod Dębem. Widziałem zielone, zbite z desek stoły i ławy zapaćkane nieco przez siedzące na drzewie gołębie, nędzną budkę, w której sprzedawano piwo ze stojącej obok beczki. Chłopcy zaczerwienieni pociągali z kufli, jakaś matka odciągała dziecko krzyczące przeraźliwie: >>Przy zielonym stoliczku, mamusiu, ja chcę przy zielonym stoliczku<<. Za budki wyłonił się tłusty mężczyzna zapinając spodnie”. Główny bohater podzielił się szczegółami odnośnie spędzania urlopu: „włóczyliśmy się razem albo graliśmy w karty, siedzieliśmy na piwie Pod Dębem, dłubaliśmy widelcami w takich samych kotletach w barze, który był nasza jadalnią”.
Redaktor na którego życie dybał nieznany przestępca był szczególnym miłośnikiem piwa i schabowych: „w knajpie koło katedry zamówiłem kotlet schabowy, a potem jeszcze jeden kotlet schabowy i piwo”. Mimo, iż akcja opowiadania toczyła się w kraju sprawiedliwości społecznej i sojuszu wszystkich klas społecznych to jednak zaobserwować można było różnice w poziomie życia. Kiedy redaktor konsumował jeden schabowy za drugim, robotnik w zakładzie mechanicznym nie wcinał choćby kiełbasy nie mówiąc o szlachetniejszych gatunkach wędlin: „jakiś umazany facet siedział przy stole i jadł bułkę z salcesonem”. Dodajmy gwoli sprawiedliwości, że i redaktor konsumował bardziej proletariackie dania, aczkolwiek nie była to jego suwerenna decyzja lecz konieczność: „w barze był tylko roztrzepaniec, przedwczorajszy chyba i wodnisty, ale wypiłem mimo to dwa kubki i zjadłem jajecznicę smażoną na niezbyt świeżym tłuszczu”. Czasami trochę grymasił: „zjadłem w barze kotlet, niesmaczny jak zwykle, popiłem piwem”. W końcowych partiach swojej opowieści już powściągnął swoje krytykanctwo i stwierdził oględnie: „zjadłem coś w barze”.
Redaktor chodził sobie zatem po knajpach, próbował prowadzić prywatne śledztwo na okoliczność zamachu na swoje życie (ostatecznie wyręczyła go w tym milicja), przyglądał się co urodziwszym dziewczętom – „usiadła obok mnie na ławie, bluzka rozchyliła się na moment ukazując ładną, małą pierś”. Już pierwsza randkę z panią doktor chciał zakończyć w łóżku ( według „eksperta” w tej materii, czyli miesięcznika „Cosmopolitan” należy to uczynić dopiero na trzeciej randce). Nie był jednakże w prowincjonalnym Dąbkowie prekursorem swobody obyczajowej bo – jak relacjonował – na jedną z plaż „czasem chodziły jakieś pary kąpać się nago”.
No, ale poza ciekawymi uwagami natury gastronomicznej i obyczajowej z tekstu niewiele da się wycisnąć. Główny wątek kryminalny jest dość statyczny i nudny. Nie jest to mistrzostwo świata w dziedzinie powieści kryminalnej.