Sztaba Zygmunt – Śmierć w lustrze – Trzecia seta 92

  • Autor: Sztaba Zygmunt
  • Tytuł: Śmierć w lustrze (Puszka błękitnej emalii)
  • Wydawnictwo: Śląsk
  • Seria: seria z Typkiem
  • Rok wydania: 1959
  • Nakład: 35253
  • Recenzent: Arkadiusz Błaszczuk
  • Broń tej serii: Trzecia seta

LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego

NIGDY NIE UFAJ FRYZJEROWI

Jako, że popełniłem recenzję „Puszki błękitnej emalii” Zygmunta Sztaby, wypada również opisać drugie opowiadanie (mikropowieść?) z tego tomu – „Śmierć w lustrze”. Zdaję sobie sprawę, że recenzja nie powinna zdradzać całej fabuły, ale w przypadku kryminałów milicyjnych zazwyczaj bardziej delektujemy się formą niż treścią. Zresztą w tym przypadku wiemy, kto jest mordercą od początku, a MO musi tylko znaleźć dowody.
Utwór zaczyna się całkiem nastrojowo i rasowo, prawie jak u Chandlera, dlatego warto zwrócić uwagę na kilka epizodów.
Jest ciepły, choć deszczowy wieczór. Z ekspresu relacji Warszawa-Stawidła (spora miejscowość, mniej więcej wielkości Włoszczowy) wysiadło dwóch mężczyzn. Jeden mały i łysy z walizeczką, drugi w prochowcu z postawionym kołnierzem. Oczywiste było, że ten drugi śledzi tego pierwszego. Szedł za nim w pewnej odległości i fachowo, co jakiś czas, przystawał przed wystawami. Jeden z przystanków wypadł przed witryną zegarmistrza. Ekspozycja nie była zbyt ciekawa (stara „cebula”), za to w środku wąsaty zegarmistrz w słuchawkach na uszach stukał kluczem telegraficznym! Tu cytat:
„– Radioamator – pomyślał mężczyzna w prochowcu i bliżej przysunął się do szyby.”
Od razu przypomniał mi się dowcip:
Stirlitz skrada się przez las w środku nocy, podążając na tajne spotkanie. Nagle widzi dwoje świecących oczu wysoko na drzewie.
– Sowa – pomyślał Stirlitz
– Sam jesteś sowa– pomyślał Bormann.
Ale wracając do akcji. Tak się zagapił na zegarmistrza, że zgubił z oczu małego z walizeczką. Na szczęście zobaczył go siedzącego na fotelu w zakładzie fryzjerskim. Poczekać postanowił w pobliskiej knajpie. Lokal nie należał do wytwornych:
„Na obitej blachą ladzie znajdowała się tradycyjna gablotka z zaschniętym serem, kanapkami i kiełbasą, salaterka z sałatką o podejrzanym wyglądzie i słoikiem korniszonów. (…)
– Głębszą czystą, kanapkę i piwo – rzucił w stronę bufetu.
Właściciel – barman i kelner w jednej osobie, rozłożył ręce.
– Wódki nie trzymamy – poinformował z nieukrywanym żalem.
– To piwo. Bez kanapek”.
Gość w prochowcu, jak się dowiadujemy, znany w kręgach przestępczych Warszawy jako Łasica, znudził się czekaniem i wszedł do razury (rzadko już spotykane słówko). Łysego nie było widać, więc dla niepoznaki zamówił golenie. Fryzjer choć chciał już zamykać, ze złością zgodził się, ale miał w oczach „dziwne błyski”. I rzeczywiście na fotelu przytknął Łasicy brzytwę do szyi i… wtedy wszedł do zakładu zegarmistrz. Co robić – myśli Łasica, jak mu dać znać? Oczywiście wystukać na ladzie alfabetem Morse’a S.O.S… S.O.S. Poskutkowało. Z pomocą zegarmistrza Łasica ogłuszył morderczego fryzjera.
Kiedy jednak zegarmistrz wraz z ekipą MO zjawił się ponownie na miejscu zbrodni, był tam tylko trup małego łysego, leżący za zasłonką. Śledztwo prowadził porucznik z Komendy Miejskiej. Widocznie działał incognito, bo autor nie podał jego nazwiska. Denat nie miał właściwie żadnych obrażeń, dlatego sprawa była wielce tajemnicza. W kieszeniach znaleziono 10 centów i amerykański scyzoryk, a jeden z milicjantów stwierdził, że denat silnie przypomina Mikulskiego (nie aktora Mikulskiego, tylko gajowego Mikulskiego). Rzeczywiście – gajowy potwierdził, że to jego brat z Ameryki. Jako że miał mieć ze sobą sporą kwotę dolarów, pojawił się motyw zbrodni.
Porucznik miał ciężki orzech do zgryzienia. Mimo że wkrótce odnalazł się fryzjer, ślad po Łasicy (i dolarach) zaginął. Na szczęście denat miał w kieszeni rachunek za standardową konsumpcję – 25 wódek, flaczki, dwa kotlety, kura, podpis kelnera i data. Tu kolejna ciekawostka. Na nowy trop naprowadziła porucznika data wystawienia – 15. Przecież 15-go – w dzień wypłaty – nigdzie nie sprzedają wódki (?). Nigdzie, za wyjątkiem Warszawy. Ach ta Warszawa, zawsze uprzywilejowana.
Jedziemy więc z porucznikiem do stolicy. Jak się okazało rachunek był z prywatnej knajpy. Wydawać by się mogło, że to niewielka wskazówka. Ale nie w latach 50-tych! Prywatnych restauracji z wyszynkiem było wtedy w Warszawie – no ile? 4 (słownie: cztery). Dwie na Pradze, jedna na Woli i jedna na Powiślu. Być może Prezes mógłby się pokusić o ich identyfikację.
Dzięki restauratorowi Wicherkowi z Powiśla szybko namierzono Łasicę i wkrótce trafił na państwowy wikt (podobnie jak fryzjer). Obaj wzajemnie się oskarżali, ale dalej nie było pewności, który zabił „Amerykanina”.
Nie wiadomo jak długo by to trwało, gdyby fryzjer nie nasłuchał się w celi opowieści o duchach (więzienie mieściło się w dawnym klasztorze i podobno w nim straszyło). Do tego podczas przesłuchania w komendzie przypadkowo do pokoju wszedł gajowy Mikulski. Fryzjer zbladł jakby zobaczył ducha i zaczął sypać…
Jak już wspomniałem utwór wyróżnia niesztampowa akcja i urozmaicona narracja. Warto też pochwalić autora za odważne wprowadzenie do powieści zjawisk nadprzyrodzonych i to w szczytowym okresie materializmu socjalistycznego.