- Autor: Sztaba Zygmunt
- Tytuł: Puszka błękitnej emalii
- Wydawnictwo: Śląsk
- Seria: seria z Typkiem
- Rok wydania: 1959
- Nakład: 35253
- Recenzent: Arkadiusz Błaszczuk
- Broń tej serii: Trzecia seta
PASZTETÓWKA CEPRA Z POZNAŃSKIEGO
Miałem w domu tę książkę od dość dawna, ale nie mogłem się zabrać do jej przeczytania. Chyba odstręczał mnie sam tytuł. Puszka błękitnej emalii. Pewnie kolejna epopeja o zuchwałej kradzieży sześciu puszek farby z magazynu GS, myślałem.
Albo brudne knowania zachodniego wywiadu w celu zdobycia rewelacyjnej polskiej farby do malowania bombowców strategicznych.
Czytałem zresztą wcześniej inną powieść tego autora, „Co czwartek ginie człowiek”, i nie byłem nią zachwycony. Infantylna historyjka jak to polski kapitan MO, Redlina, w trakcie udziału w konferencji Interpolu w Paryżu (sic!), pomaga rozwiązać zagadkę tajemniczych zabójstw rudych mężczyzn.
Tak więc zabierałem się do lektury jak pies do jeża, ale już po pierwszych stronach akcja mnie wciągnęła. Widocznie polskie realia znacznie bardziej niż te burżuazyjne służyły autorowi. Kapitana Redlinę spotkałem także w tej powieści. Ta żywa legenda MO pojawia się jednak tylko epizodycznie na początku i końcu utworu. Tym razem osią akcji jest tajemnicza śmierć nieznanego mężczyzny. Leżące ciało i nachyloną nad nim postać spostrzegli milicjanci w czasie nocnego patrolu. Ciekawe, że jeden z nich był uzbrojony w pistolet maszynowy! Niebezpieczne musiały być to czasy.
Morderca lub tylko świadek uciekł przez dziurę w płocie i tyle go widziano. Znaleziono natomiast niedaleko pogiętą puszkę emalii „Blask”. Gatunek I, kolor błękit pruski. Z wrodzoną sobie inteligencją domyśliłem się, że ta puszka będzie kluczem do rozwiązania sprawy. O dziwo puszka została jednak zlekceważona i dopiero nieoceniony Redlina na koniec… Ale nie uprzedzajmy wydarzeń.
Prowadzenie dochodzenia zlecono młodemu i obiecującemu chorążemu Wiktorowi Borowczykowi. Już wkrótce, opierając się na znalezionym w kieszeni denata bilecie PKP, jechał do położonego w górach Komorowa (?). Zatrzymał się w pensjonacie Pod Krokusem i tu następują pierwsze wątki gastronomiczne. Na kolację spożył znakomitą pasztetówkę i kiełbasę żywiecką, niechybnie pochodzące z Komorowskiej Wytwórni Wędlin i Przetworów Mięsnych. Tak pokrzepiony szybko zidentyfikował denata jako niejakiego Kmiecika. Był to ceper z poznańskiego, który wżenił się w bogatą gospodarkę. Swoją żonę poznał na dożynkach w Warszawie. On pracował na budowie osiedla Praga II, ona była delegatką w góralskim stroju. Trudno sobie wyobrazić bardziej romantyczne okoliczności. Tenże Kmiecik pojechał do miasta podjąć większe pieniądze – 25 tysięcy złotych, co było małą fortuną na tamte czasy. Oczywiście przy trupie tych pieniędzy nie znaleziono. Motyw wydawał się więc oczywisty.
Służba w MO niebezpieczną jest, jak mawiał mistrz Yoda. Kiedy chorąży Borowczyk nocował u wdowy Kmiecikowej (bez żadnych podtekstów – sam, w niewykończonym domu), ledwo uszedł z życiem w czasie bandyckiego napadu. Dwóch konwojentów z Wytwórni Wędlin skusiła chęć łatwego zarobku. Kmieciak bowiem w przeddzień śmierci pochwalił się w barze, po co jedzie do miasta. Oczywiście fakt, że bandyci chcieli obrabować Kmieciaka, świadczył najlepiej, że to nie oni zabili go zeszłej nocy.
W tym momencie akcja nieco siada. Pojawiają się dwaj górnicy – rozpoznawani po charakterystycznych płaszczach. Nitki z takiego płaszcza zostały znalezione na dziurze w płocie zaraz po morderstwie. Jeden z nich wkrótce okazuje się niewinny, drugi jest nieuchwytny.
Dla wytchnienia w tzw. międzyczasie mamy okazję dokonać ciekawej obserwacji natury obyczajowo-gastronomicznej. Okazją są imieniny pani Borowczykowej organizowane w myśl zasady „zastaw się, a postaw się”.
Tu warto przytoczyć cytat:
„W wyniku wielu godzin wystanych w kolejkach w «Delikatesach» i u rzeźnika, a także dzięki pomocy rodziny, której część mieszkała na wsi, rozciągnięty na całą długość stół wyglądał, jeśli już nie imponująco, to w każdym bądź razie okazale. Między półmiskami z zimnym mięsem, wśród salaterek, półmisków i talerzyków z grzybkami, śledziami, serem, sardynkami itd. itd. stanęły pękate karafki z dwoma gatunkami tradycyjnych wódek – pomarańczówką własnego wyrobu pana domu i miodownikiem – w którego przyrządzaniu celowała pani Borowczykowa. Dla spragnionych innych płynów niż wódka i kawa, przygotowano na kredensie długie szpalery oranżady, wody mineralnej i piwa”.
Jak widać, opis ten zadaje kłam oszczerstwom, że w Polsce Ludowej były problemy z zaopatrzeniem w produkty żywnościowe. No, najwyżej bywały przejściowe kłopoty, z pewnością wywoływane przez spekulantów i prywaciarzy.
Po tym miłym przerywniku pojawia się wreszcie drugi górnik. Odnalazł się w szpitalu, ciężko ranny po napadzie rabunkowym. Towarzyszył on Kmieciakowi podczas podejmowania pieniędzy w banku. No i jesteśmy prawie w domu – to on pochylał się nad ciałem tamtej nocy!
Niestety, to jeszcze nie koniec dochodzenia. Górnik (o nazwisku Kłyć) towarzyszył przyszłemu denatowi gdyż ten był mu winien kilka tysięcy za sprzedany telewizor. Tu następna obserwacja. Okazuje się, że system Giewexów, czyli specjalnych sklepów dla górników miał długi rodowód! Kłyć za zasługi otrzymał talon na telewizor marki Dürer (ani chybi NRD-owski). Odsprzedał go z zyskiem Kmieciakowi. W tekście na określenie tej transakcji użyto ciekawego i dzisiaj już nie używanego zwrotu „Kmieciak prosił żeby mu spatrzeć”.
Jeśli ktoś pomyśli, że akcja tej powieści jest zawiła i skomplikowana, to dopiero teraz będzie zaskoczony. Kłyć z Kmieciakiem ostro popili. Kiedy szli wieczorem przez miasto Kłyć postanowił przewietrzyć żołądek w rowie. Kiedy z niego wyszedł – Kmieciak już leżał nieżywy na jezdni! Kłyć zabrał więc jego portfel, aby odebrać swoje pieniądze i uciekł spłoszony przez patrol. Tak więc sprawa pozostałaby nierozwiązana, czekając na współczesnych policjantów z Archiwum X, gdyby nie kto? Kapitan Planeta! Przepraszam, kapitan Redlina.
W tym momencie wracamy do tytułowej puszki farby. Autor jak widać znał powiedzenie, że jeśli w pierwszym akcie na ścianie wisi strzelba, to w trzecim musi ona wystrzelić. Cóż się okazało? Nie było żadnego mordercy! Nieszczęsny Kmieciak został zabity otwartą klapą przejeżdżającej obok ciężarówki. W tym momencie spadła też ze skrzyni rzeczona puszka. Całe szczęście, że się znalazła, bo jak powiedział szofer: „Ogromnie ciężko znaleźć akurat taki kolor, a mnie jak raz pasuje do szoferki.”