- Autor: Żołnierowicz Tadeusz
- Tytuł: Kpt. Sieniuć i por. Altar na tropie (2)
- Wydawnictwo: Wielki Sen
- Seria: Seria z Warszawą (tom nr 114)
- Rok wydania: 2019
- Nakład: nieznany
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
Nie pije i nie łajdaczy się, a jednak coś tego
Tadeusz Żołnierowicz należy do nielicznych twórców, na firmamencie prozy milicyjnej, wyczulonych na uroki przyrody. Należy nawet powiedzieć więcej. Przyroda bywa u niego niemym bohaterem. Przyroda umiejętnie buduje klimat pod mające nastąpić morderstwo.
Zwróćmy uwagę na charakterystyczne elementy opowiadania „Świadek musi zginąć”, pomieszczonego w tomie „Kpt. Sieniuć i por. Altar na tropie (2). Tu oczywiście nasuwa się skojarzeniem z labiryntowym tytułem „Ktoś musi zginąć”. Są pewne podobieństwa, ale dalekie, bo tu i tam ślad prowadzi w przeszłość, ale to przecież jeden z głównych motywów w całym milicyjnym gatunku.
Pierwszy kawałek przyrodniczy leci tak:
„Jest już chyba grubo po północy, bo na wchodzie zaczyna blednąc niebo. We wstających nad ziemią półtonach światła czernieją coraz bardziej gęste zygzaki rozczapierzonych przydrożnych krzewów”.
A wtóruje mu nieco dalej taki:
„Małe kwadraty okien przepuszczają wątły blask deszczowej nocy”. Główny bohater dzieła, niejaki Henryk Mruk udaje się do znajomego, by następnie wyjść na ryby. Ciemnawo i mgliście wokół. Słyszy nagle krzyk, wraca i stwierdza, że jego znajomy nie żyje. Ktoś pchnął go nożem w serce i to tak precyzyjnie, że nie wiemy czy był to chirurg, czy być może rzeźnik. Wszak to bardzo zbliżone profesje na tym odcinku. Kapitan Altar i porucznik Sieniuć prowadzący śledztwo nie maja żadnych punktów zaczepienia. Sprawa jest jednak rozwojowa, bo niewiele później Mruk Henryk zostaje napadnięty we własnym garażu, w dodatku ktoś wznieca pożar. Czyżby sprawca chciał zabić obu znajomych po linii wędkarskiej? Jak tylko Mruk wydobrzał i zaczął znowu chodzić po ulicach, to ktoś usiłuje wepchnąć go po tramwaj. Tego już za wiele. Mężczyzna zostaje otoczony troskliwą opieką organów i jak wyjeżdża do domu wypoczynkowego (zapewne w ramach Funduszu Wczasów Pracowniczych), to w tłum wczasowiczów przenika grupa dwunastu milicjantów incognito. Tak jest. Takie mieliśmy potężne zasoby osobowe. A kim jest w ogóle Mruk Henryk, z ktoś nieustannie dybie na jego życie. Przyjrzyjmy mu się bliżej: „Pracuje na kierowniczym stanowisku w fabryce precyzyjnych narzędzi, dużej klasy fachowiec, co to nie pije i nie łajdaczy się”. No cóż, stąd tylko może płynąć wniosek, że piją i łajdaczą się wyłącznie osoby na niższych stanowiskach. Już sam nie wiem. Z kolei niewiele później dowiadujemy się, iż rzeczony Mruk pije niewiele (a więc jednak), jest starym kawalerem, lubi wędkowanie i ogólnie przebywanie na świeżym powietrzu.
Żołnierowicz pisze lakonicznym stylem, widać nieco dziennikarskiego pośpiechu, ale to akurat nie zarzut, raczej wzmocnienie dramaturgii. Czasem niektóre z opisywanych sytuacji bywają niedookreślone, jakby brakło słowa, czy fragmentu zdania, ale tu też bym się nie czepiał, czytelnik gimnastykuje trochę umysł w trakcie lektury. Natomiast mamy wyraźny niedosyt związany brakiem mocniejszego umiejscowienia akcji. Wynagrodzone to zostaje kalejdoskopowością zdarzeń, na książkę składa się bowiem 12 utworów. I w zasadzie każdy z nich mógłby być zalążkiem lub punktem wyjścia od odrębnej powieści, samodzielnego kryminału milicyjnego. Ja skupiłem się na jednym, by ukazać w całej rozciągłości wszelkie zalety, jak i ułomności fabuły oraz stylu autora. W każdym razie mamy tu sporo ciekawych obrazków ukazujących wycinkowo, od przestępczej strony, zgrzebną codzienność PRLu. Bo czy ktoś zastanawia się dzisiaj co to takiego walizka z dermy? A tu mamy całe opowiadanie po takim właśnie tytułem. A przecież derma symbolizuje tęsknotę za wyższą jakością, za przedmiotami lepszej klasy. Tymczasem zamiast skórą, społeczeństwo musiało zadowalać się dermą, czyli w zasadzie skajem. W każdym razie artykułem skóropodobnym. Oczywiście na wszystko mogli się znaleźć przypadkowi nabywcy. Tak samo i dziś może się tracić ktoś, kto i kryminał milicyjny nabędzie i potem będzie go czytał na przystanku, czy w tramwaju, albo stojąc w kolejce na poczcie. Do tego zaś twórczość Tadeusza Żołnierowicza nadaje się znakomicie.