Zeydler-Zborowski Zygmunt – Inspektor ze Scotland Yardu 54/2024

  • Autor: Zeydler-Zborowski Zygmunt
  • Tytuł: Inspektor ze Scotland Yardu
  • Wydawnictwo: KAW
  • Seria: Różowa okładka
  • Rok wydania: 1976
  • Nakład: 100260
  • Recenzent: Mariusz Młyński

LINK Recenzja Iwony Mejzy 
LINK Druga recenzja Mariusza Młyńskiego

W gabinecie majora Stefana Downara w komendzie stołecznej pojawia się Seweryn Grudecki, inżynier z Mokotowa, który twierdzi, że poprzedniego wieczora doszło do piątego zamachu na jego osobę; tym razem ktoś jadący czarnym oplem chciał go rozjechać. Inżynier żąda od milicji ochrony ale major ma inny pomysł: „– Coś panu zaproponuję.

Wydamy panu broń, dobry pistolet. Będzie się pan czuł pewniej”, choć z drugiej strony mówi: „Nie przysiągłbym, czy facet nie ma lekkiego szmergla”. Przełożony Downara informuje go jednak, że inżynier jest poważnym fachowcem w dziedzinie budowy rakiet, jego ostatni wynalazek jest podobno jakąś rewelacją i dlatego chce, by major przeprowadził śledztwo w sprawie tych zamachów. Sceptyczny major kręci nosem ale szybko przekonuje się, że pokpił sprawę – Grudecki zostaje śmiertelnie ugodzony nożem we własnym mieszkaniu. Milicja zatrzymuje Wojciecha Wieluńskiego, syna przyjaciół Downara, gdyż miał na sobie ubranie inżyniera, a w kieszeniach kilka skradzionych drobiazgów; poza tym na miejscu zbrodni zostaje znaleziony jego notes ze zdjęciem majora. Wkrótce pojawia się w śledztwie motyw zazdrości o młodą kochankę Grudeckiego; niedługo potem zostaje aresztowany inżynier Stanisław Redlicki, który szczerze denata nienawidził – przyczyną tej nienawiści były podejrzenia Grudeckiego o to, że ojciec Redlickiego w czasie wojny szpiegował na rzecz hitlerowskich Niemiec. Tymczasem w biurze Downara co jakiś czas pojawia się inspektor Wilkins ze Scotland Yardu, przyjaciel Grudeckiego jeszcze sprzed wojny, który przyjechał do Warszawy i podsuwa majorowi rozmaite pomysły. Downar wciąż śledzi nowe wątki ale w końcu dochodzi do przekonania, że przez cały czas jest kierowany na fałszywe tropy.

Nie jest to jakiś nadzwyczajny kryminał, raczej zwykłe czytadło; nie ukrywam jednak, że przeczytałem go niemalże ciurkiem – czyta się tę książkę naprawdę dobrze. Przede wszystkim jest ona konkretna – autor nie leje wody (choć czyta się ciurkiem:-) i nie zapycha stron jakimiś pobocznymi wątkami, a akcja toczy się bardzo płynnie i wartko. Bardzo podobają mi się rzeczowo i malowniczo opisane postacie: widzimy gosposię inżyniera Grudeckiego, „której czerwona twarz o nieregularnych rysach przypominała nieudolne rysunki dziecięce”, Gustawa Kacperka, który „nosił baczki à la książę Józef Poniatowski” ale przede wszystkim doktora Henryka Miroszewskiego, którego twarz „z wydatnym, orlim nosem miała w sobie coś bardzo sugestywnego. Twarz wodza indiańskiego plemienia”. Sam major Downar, jedna ze sztandarowych postaci kryminału milicyjnego, jest pokazana dość oszczędnie – wiemy, że „lubił ładne dziewczyny na tle jesiennego krajobrazu, a prawdę mówiąc lubił je o każdej porze roku”, zdenerwowaną kobietę uspokaja mówiąc: „Przywykłem do tego, że ludzie nie szaleją z zachwytu na mój widok. Taki już mój parszywy los”, w milicji jest od piętnastu lat i obecnie jest na etapie rzucania palenia. Intryga jest wiarygodna, milicyjne dialogi nie rażą drętwotą, a umiejscowienie akcji jest dość rzetelne; jest też trochę swoistej autoreklamy – gosposia, zapytana czy coś ruszała na miejscu zbrodni, odpowiada: „Uchowaj, Boże! Wiem, że jak się coś takiego stanie, to nie wolno nic ruszać. Czytam kryminały. Jestem uświadomiona, proszę pana”. Wśród postaci pojawia się też inżynier Kaczyński; doktor Miroszewski twierdzi, że „skarży się na jakieś przywidzenia, coś w rodzaju halucynacji. Nie wiem jeszcze, na jakim to tle” – na jakim tle inżynier Kaczyński może mieć halucynacje? Może na tle tych Niemców, którzy zmusili ojca Stanisława Redlickiego do współpracy? Z tym pytaniem pozostawiam potencjalnych czytelników – mam nadzieję, że kilku ich się znajdzie, bo książka jest warta poświęcenia na nią dwóch wieczorów.