- Autor: Pierre Nemours
- Tytuł: Ufam panu mecenasie
- Wydawnictwo: KAW
- Seria: Różowa okładka
- Rok wydania: 1976
- Nakład: 100260
- Tłumacz: Stanisław Gogłuska
- Recenzent: Mariusz Młyński
Młody adwokat Hervé Rigault zostaje obrońcą z urzędu Brahima Slimana, Marokańczyka oskarżonego o brutalne zamordowanie emerytowanego właściciela fabryki włókienniczej, a obecnie kolekcjonera dzieł sztuki oraz jego gospodyni. Sam Rigault uważa, że sprawa jest beznadziejna, gdyż Slimana widziano w pobliżu miejsca zbrodni, telefonował z pobliskiej kafejki, a w bagażniku jego samochodu znaleziono szmatę poplamioną krwią ofiary; adwokat namawia go wręcz do przyznania się do winy, gdyż wtedy będzie się można zastanowić nad okolicznościami łagodzącymi.
Sliman konsekwentnie nie przyznaje się do winy i jego postawa sprawia, że Rigault zaczyna analizować fakty; przede wszystkim zastanawia go to, że na miejscu zbrodni nie znaleziono odcisków palców, a dowody wskazują na to, że morderca wykazał się dużą metodycznością, znajomością rzeczy i chłodnym opanowaniem – czy taki morderca afiszowałby się wizytą w bistro z poplamionymi rękami i woziłby w bagażniku zakrwawioną szmatę? Adwokat postanawia więc przeprowadzić prywatne śledztwo i odwiedza osoby znające Slimana; nie podoba się to jednak sędziemu, który mówi: „Nie jesteśmy w kraju Perry Masona”, gdyż uważa, że adwokat nie powinien wyręczać policji.
Ta książka bardziej niż kryminałem jest opowieścią o tym, jak wielka jest siła uprzedzeń: praktycznie wszystkie osoby z którymi styka się adwokat uważają, że zbrodnię popełnił Sliman, choć nie mają na to żadnego dowodu – wystarcza im sam fakt, że jest Marokańczykiem czyli „kozłem”. Właścicielka bistro twierdzi, że nie jest rasistką, ale uważa, że mieszkańcy północnej Afryki „sami chcieli tej swojej niepodległości, no to niech się teraz nią udławią”; dozorczyni kamienicy w której mieszkał Brahim widziała go tylko kilka razy ale uważa, że to rzeźnik, a dom przez to został okryty hańbą, a kadrowiec w przedsiębiorstwie transportowym, choć twierdzi, że Sliman pracuje pierwszorzędnie, to trzeba go skrócić o głowę, a sam Rigault musi chyba zdychać z głodu, skoro przyjął tego rodzaju sprawę. Obrywa się też Polakom: bezpośrednim przełożonym Brahima jest Rene Góralski, który na swojego pracownika nie mówi złego słowa – ale „absolutnie bym go nie polecał jako świadka. Nie tylko dlatego, że to Polak – a to także dziwaczny gatunek ludzi – ale w dodatku czerwony”. Nawet ziomkowie się od niego odwracają, bo raczył chcieć żyć lepiej od nich – tak więc „dla rodaków był czarną owcą, dla Francuzów pozostał drapieżną bestią, a świadectwo Góralskiego zostało z góry odrzucone” – jakie nastawienie mógł mieć prowadzący sprawę oficer komendy głównej po takich zeznaniach?
Ale przez taką, a nie inną treść książka dość szybko staje się zero-jedynkowa i jej zakończenie jest wręcz oczywiste. Nie umniejsza to faktu, że jest to powieść, której główne przesłanie jest ważne do dziś, a nawet zwłaszcza dziś, kiedy widzimy prawdziwe fale uchodźców przetaczające się przez Europę. Problem nie istnieje tylko w kraju Pierre’a Nemoursa, ale praktycznie wszędzie – a tymczasem w Polsce często opinia o uchodźcach jest taka sama, jak opinia francuskiego kadrowca o Rene Góralskim. Może to być temat do jakiejś dyskusji – o ile będzie merytoryczna. A sama książka? Trochę ją zgubiła ta zero-jedynkowość, można ją było trochę skomplikować – ale może chodziło w niej o właśnie takie, proste przesłanie? Można na nią poświęcić dwa wieczory, ale podejrzewam, że szybko uleci ona z głowy. Szkoda też, że jej książkowe wydanie ma taki trochę byle jaki tytuł – w polskiej prasie ukazała się jako „Twarz mordercy” i ten tytuł jest o wiele bardziej intrygujący i lepiej odpowiada rzeczywistości i oryginałowi. A ukazywała się ona w trzech dziennikach praktycznie w tym samym czasie: między kwietniem a lipcem 1972 roku można ją było przeczytać jednocześnie w „Trybunie Robotniczej”, „Gazecie Zielonogórskiej” i „Gazecie Krakowskiej”.