- Autor: Wołowski Jacek
- Tytuł: Z dziennika podróży do Związku Radzieckiego
- Wydawnictwo: Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
- Rok wydania: 1950
- Nakład: 15350
- Recenzent: Robert Żebrowski
Wieczna, ludzka, z serca płynąca przyjaźń polsko-radziecka
Sięgając po tę pozycję, liczącą 95 stron, nie wiedziałem, czy będzie ona zawierać reporterski opis jakichkolwiek czynów zabronionych. Okazało się, że nie. I w tym miejscu większość czytelników recenzji może zakończyć swoje czytanie. Do końca powinni przeczytać ją tylko miłośnicy milicyjnej (choć nie tylko) twórczości Jacka Wołowskiego. A może właśnie to oni – przede wszystkim – nie powinni jej czytać. Może i dla mnie byłoby lepiej, gdybym tej książki nie przeczytał.
W roku 1950 redaktor Jacek Wołowski, z dość liczną grupą przedstawicieli różnych stanów, udał się w podróż koleją z oficjalną delegacją do ZSRR. „Warszawa żegnała nas jajkami na twardo, suchą kiełbasą i butelkami z napisem ”owoc w płynie””. Pierwszym przystankiem był Brześć, w którym najbardziej rzucały się w oczy pomniki wodzów komunizmu oraz samochody marki „Pobieda”. W drodze do Moskwy, konduktor poinformował dziennikarza, że w Kraju Rad „teraz już można kupić wszystko”. Radziecka stolica na dworcu kolejowym przywitała gości białymi posągami i portretami wodzów rewolucji oraz fotografiami członków Biura Politycznego WKP. Takie pomniki, portrety i fotografie towarzyszyć im będą przez cały czas pobytu w Związku Radzieckim. Delegaci co rusz byli zadziwieni: moskiewskie ulice były szerokie na 50 metrów, milicjanci bardzo wyrozumiali dla pieszych popełniających wykroczenia drogowe, w domu towarowym można było kupić pończochy nylonowe i niklowe zegarki. Lotnisko było tak ruchliwe, że codziennie odlatywało z niego aż 47 samolotów, zabierających na pokład ponad 30 pasażerów. Okazało się, że u naszych wschodnich sąsiadów opieka lekarska, zarówno indywidualna jak i w szpitalach, jest bezpłatna. Nasi rodacy odwiedzili Ministerstwo Rolnictwa, a z Moskwy przemieścili się nad Morze Azowskie, do zakładów w Taganrogu produkującego kombajny, w którego infrastrukturze był Klub Robotniczy. Zwiedzili też kołchoz produkujący pszenicę „Elita odeska”. W Rostowie zobaczyli Pałac Pioniera z modelarnią lotniczą i okrętową. Wołowski stwierdził, że pionierzy to podstawowa szkoła życia społecznego wśród dzieci. Główną atrakcją Żarnogrodu – miasteczka uniwersyteckiego, był Wszechzwiązkowy Doświadczalny Instytut Mechanizacji i Elektryfikacji Sowchozów, w którym wynaleziono silnik do traktora, do którego paliwem była słoma, a konkretnie sprasowane jej kostki. W dalszej części podróży odwiedzano kołchozy, fermy i Stacje Maszynowo-Traktorowe będące odpowiednikiem naszych Państwowych Ośrodków Maszynowych.
To jedna strona tej książeczki. Druga to apoteoza komunizmu, kult wodzów rewolucji i oddawanie im hołdu. Autor z niczym się w tej materii nie ograniczał, w niczym nie powstrzymywał, ale żarliwie gloryfikował ten zakłamany i zbrodniczy ustrój. Sposób, w jaki to pisał, nie wskazuje, że był do tego zmuszany lub czynił to z niechęcią. Jego ekstaza sięgnęła wyżyn, kiedy delegacja pojawiła się na Placu Czerwonym, by tam cierpliwie oczekując w kolejce, pokłonić się zwłokom towarzysza, którego ani imienia, ani nazwiska wymieniać nie będę z odrazy do jego „dzieł”. Niestety, po przeczytaniu tych ideologicznych komunałów i propagandowych dyrdymałów, straciłem całą sympatię jaką miałem do Jacka Wołowskiego. Jego książki kryminalne w dalszym ciągu uważam za świetne, ale postawa ich autora jest dla mnie nie do przyjęcia. I chyba nie tylko dla mnie.