- Autor: Eden Phillpotts
- Tytuł: Duchy w zamku (A voice from the dark)
- Wydawnictwo: Mrówka
- Seria: Powieść Kryminalna
- Rok wydania: 1932
- Nakład: nieznany
- Recenzent: Robert Żebrowski
Głos z ciemności
Spośród książek Edena Phillpottsa do tej pory czytałem tylko jedną, a mianowicie wydaną w „Złotej Podkowie” – „Fatalny sztylet”. Recenzowana pozycja liczy 222 strony. Jej polski tytuł nie ma wiele wspólnego ani z tytułem oryginalnym, ani też z opisywaną rzeczywistością, dlatego też w tytule recenzji użyłem dosłownego jego tłumaczenia. Warto wiedzieć, że powieść ta, z taką samą okładką została wydana po wojnie, prawdopodobnie w roku 1947, przez Wydawnictwo J. Kubickiego, i wraz z „Tajemniczą kulą” Edgarda Wallece’a należy do jednej z pierwszych, choć w tym przypadku – efemerycznej, serii kryminalnych w Polsce Ludowej.
Akcja toczy się na terenie Anglii i Włoch, ale brak możliwości ustalenia kiedy.
Do hotelu „Manor House” położonego nad kanałem La Manche, niedaleko miasteczka Bridport w hrabstwie Dorset, przybył na świąteczny wypoczynek, emerytowany policjant Scotland Yardu, 55-letni wdowiec Mr. John Ringrose. To właśnie dzięki niemu oczyszczono kiedyś z niesłusznych zarzutów popełnienia ciężkiego przestępstwa młodego Brenta, syna Jakóba – właściciela hotelu. Poza detektywem i właścicielem, w hotelu zamieszkiwali: 84-letnia, sparaliżowana pani Bellairs i jej pokojówka – panna Zuzanna Manley, a także pracownicy: lokaj, ogrodnik-koniuszy, portier i sześć kobiet. Już na początku swojego pobytu w hotelu, w nocy, Ringrose usłyszał dziwny głos. Należał on do jakiegoś dziecka, które błagalnym tonem prosiło jakiegoś Mr. Bittona, by nie pozwolił komuś patrzeć na nie i zbliżyć się do niego. Sytuacja ta powtórzyła się jeszcze jednej nocy. Nie trzeba wyjaśniać, że detektywa bardzo to zaintrygowało, tym bardziej, że gdy sprawdzał w nocy inne pokoje, na nikogo nie natrafił. O zdarzeniach tych rozmawiał z goszczącymi w hotelu obiema kobietami. Dowiedział się wówczas, że rok temu przebywał tu, dla podratowania zdrowia, 13-letni Ludwik „Ludo” Bewes – sierota, wraz ze służącym jego rodziny – Arturem Bittonem, zamieszkującym w osobnym pokoju. Paniczowi w nocy ukazywał się przerażający duch. Wezwany lekarz stwierdził, że dzieciak cierpi na złudzenia i omamy. Panna Manley przeprowadziła swoje dochodzenie w sprawie nocnych zajść i wśród rzeczy Bittona znalazła potworną maskę. Powiadomiła o tym listownie stryja chłopca – Burgoyne Bewesa, który niezwłocznie przybył do hotelu. Jednak maski tej już w pokoju służącego nie było. W międzyczasie, jeszcze przed przybyciem stryja, wycieńczony nerwowo „Ludo” zmarł, a tytuł lorda Brooke, po jego śmierci odziedziczył właśnie Burgoyne. Warto dodać, że ojciec Ludwika zmarł w górach Italii – pod górą Galbiga spadł wraz z koniem w przepaść. Wszystko wskazywało na nieszczęśliwy wypadek, ale w jego rodzinie krążyła plotka, że w ten sposób popełnił samobójstwo.
Ringrose nie wykluczył możliwości zabójstwa starego lorda Brooke. Natomiast odnośnie śmierci chłopca przyjął wersję, że sprawcą jej był jego służący działający na polecenie stryja. Detektyw bazował jednak jedynie na poszlakach. Dlatego też, po przybraniu fałszywych tożsamości, postanowił on dotrzeć do osób podejrzanych, by bliżej je poznać i w ten sposób poszukać dowodów. Jako Alec West – lokaj na emeryturze – dotarł do Bittona, a jako Norman Fordyce – pośrednik handlowy – zapoznał się z obecnym lordem Brooke. Przed podjęciem prywatnego śledztwa poprosił pannę Manley, by narysowała mu, najdokładniej jak umie, znalezioną u Bittona maskę. W ten sposób zaczęła się długotrwała, psychologiczna, mordercza rozgrywka.
Właśnie tego typu kryminały lubię najbardziej. Kryminały, w których detektywom mózg aż się przegrzewa z wysiłku intelektualnego, w których każda ich rozmowa z osobami podejrzanymi, każdy jej szczegół może poprowadzić śledztwo naprzód, w których spostrzegawczość, pomysłowość i zdolność przewidywania są podstawą końcowego sukcesu. Uważam, że warto po tę książkę sięgnąć.