Litan Jan – Tajemnica Nike 15/2023

  • Autor: Litan Jan
  • Tytuł: Tajemnica «Nike»
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: seria Labirynt
  • Rok wydania: 1967
  • Nakład: 30304
  • Recenzent: Mariusz Młyński

LINK Recenzja Marka Ciasia

„Dziś o godzinie 1:11 na teren poligonu Zakładu Elektroniki Eksperymentalnej usiłował zakraść się jakiś osobnik. Wezwany do zatrzymania się, zbiegł. Poszukiwania w toku” – od samego początku wiemy więc na czym stoimy tym bardziej, że na poligonie trwają intensywne prace nad urządzeniem wykrywającym lecące na małej wysokości samoloty oraz zakłócającym pracę ich urządzeń nawigacyjnych i łączność radiową.

Tymczasem na dworcu w Berlinie Stasi zatrzymuje mężczyznę u którego znajduje dokumenty na trzy różne nazwiska oraz paszport z czystą wkładką; zatrzymany okazuje się być nacjonalistą ukraińskim pracującym dla niemieckiego wywiadu, bo, „jak wiadomo, wywiad Gehlena nie gardzi nimi”. Wkrótce z Wisły pod Tarnobrzegiem wyłowione zostają zwłoki Juliusza Prado, inżyniera odpowiadającego w Zakładzie za testy na poligonie; sekcja zwłok wykazuje, że denat przed utonięciem został zastrzelony. Kontrwywiad łączy wszystkie sprawy ze sobą, a kluczowym dla sprawy okazuje się telefon w którym ktoś anonimowy szantażuje dyrektora Zakładu.

Ta książka zapowiadała się naprawdę dobrze i miała nawet zadatki na dobrą powieść: pomysłowa intryga, mylne tropy sugerowane przez autora i zaskakujące zakończenie; niestety, kilka elementów psuje dobre wrażenie. Przede wszystkim: kim tak właściwie jest Jan Litan czyli tak naprawdę Anatol Leszczyński? Książka obfituje w bardzo rzeczowe przypisy z których dowiadujemy się jak wygląda struktura niemieckiego wywiadu lub w jakich miastach i wręcz na jakich ulicach znajdują się jego delegatury; w jednym przypisie mamy wprost informację, że autor ze zrozumiałych względów nie może podać personaliów pewnego wywiadowcy. Czyżby autor chciał w ten sposób uwiarygodnić intrygę sugerując nam, że jest ona oparta na faktach? – jeśli tak, to chyba trochę przesadził z tym autentyzmem, bo w tym momencie chyba się trochę zdradził. Książka byłaby też dobra, gdyby prowadzone w niej dialogi nie były tak nieznośnie drętwe i, co jeszcze ciekawsze, udające, że drętwe nie są: niby pan kapitan prowadzi z panem porucznikiem i panią sierżant śledztwo, często przebywają ze sobą ale rozmawiają ze sobą jak jacyś partyjni sekretarze – i nawet kiedy u podnóża Przehyby w Beskidzie Sądeckim zastawiając pułapkę udają turystów zwracają się do siebie per „towarzyszu”. W tych drętwych dialogach pojawia się też spora dawka męskiego szowinizmu: pan porucznik nie omija okazji bezinteresownego dogryzienia młodej pani sierżant. Mamy też stuprocentowe przekonanie milicjantów o słuszności wyciąganych wniosków, w kilku scenach jest trochę niekonsekwencji, są małe świadectwa epoki w postaci warszawskich ulic Lumumby i Dzierżyńskiego i jest też, rzecz jasna, trochę patetycznej propagandy: kapitan wjeżdża pierwszego września do NRD i wspomina hitlerowską lawinę; jednak „to było ćwierć wieku temu. Teraz jadę do Berlina, stolicy sojuszniczego państwa, by wspólnie z pracownikami tamtejszego kontrwywiadu zabezpieczyć nasze kraje przed agentami pozostającymi na usługach sił odwetowych” – pytanie tylko w którą stronę stał kapitan pod Bramą Brandenburską, kiedy „postaliśmy chwilę na granicy dwóch światów”.

Generalnie nie jest to jednak zła książka; gdyby nie przykładać jakiejś większej wagi do tych mankamentów, to byłaby ona naprawdę dobra – a tak lokuje się gdzieś w okolicy górnej granicy stanów średnich. Owszem, czytałem już „Labirynty” lepsze ale też i gorsze, a nawet dużo gorsze; tego przeczytać można ale większej tragedii nie będzie, gdy się tego nie zrobi.