- Autor: Litan Jan
- Tytuł: Tajemnica «Nike»
- Wydawnictwo: MON
- Seria: seria Labirynt
- Rok wydania: 1967
- Nakład: 30304
- Recenzent: Marek Ciaś
- Broń tej serii: Pierwsza seta
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Bicz boży na szpiegów cz. I
Jan Litan to postać wielce tajemnicza. W internecie udało mi się znaleźć tylko jedną informację na jego temat. Na stronie poświęconej filmowi polskiemu znajduje się informacja, że naprawdę nazywał się Anatol Leszczyński, urodził się w 1931 roku i napisał scenariusz do filmu „Spotkanie ze szpiegiem”. Jest to zresztą adaptacja jego książki „Pożegnanie ze szpiegiem” wydanej w 1962 roku w serii Labirynt. Szczęśliwym posiadaczem tej książki był mój dziadek, stąd był to jeden z pierwszych kryminałów, jakie w ogóle przeczytałem w życiu.
Bardzo mi się zresztą podobał i od razu zaliczyłem autora do moich ulubionych.
Dopiero ostatnio dowiedziałem się, że Jan Litan jest autorem co najmniej dwóch innych książek, a to „Agenta z E-Fall” (1963) i „Tajemnicy «Nike»” (1967). Ponieważ obiecałem naszemu Prezesowi recenzję, postanowiłem napisać ją właśnie z ostatniego dzieła Litana, które ostatnio nabyłem i przestudiowałem. Nie wykluczam ciągu dalszego, zwłaszcza że „Tajemnica «Nike»” jest zdecydowanie najsłabszym kryminałem tego autora.
Czy w ogóle jest to kryminał? Wszystkie jego książki mają cechy wspólne, które od razu wymienię. Opisują mianowicie trzy sprawy głównego bohatera (narracja pierwszoosobowa), nieznanego z imienia i nazwiska kapitana SB, dotyczące inwigilacji i oczywiście schwytania zachodnioniemieckich szpiegów działających przeciw PRL i bratniej NRD. Autor wykazuje się niezwykłą wiedzą (albo udaje, że ją ma – nie jestem w stanie tego zweryfikować) na temat działań wywiadu. W przypisach podaje daty, adresy i nazwiska agentów. Oto przykład takiego przypisu: Położone w odległości 15 km na północ od Essen (Westfalia) Velen liczy ponad 2 tys. mieszkańców. Dokumenty podrabia się w drukarni przy Bahnhofferstrasse 44. Tamże drukuje się rewizjonistyczne i odwetowe ulotki. Drukarnią kieruje członek „Związku Wypędzonych” (Verband der Heimatvertriebenen), niejaki Paul Neuman. (s. 81).
Wygląda, że Litan sam był oficerem SB lub miał bliskie związki z tą służbą. Z drugiej strony wydaje się dziwne, żeby informacje, w końcu poufne, były udostępnione w literaturze masowej.
Intryga jest prościutka. Ktoś usiłuje nielegalnie przedostać się na poligon, gdzie mają zostać przeprowadzone próby nowego wynalazku. W dniu próby okazuje się, że jeden z jego autorów, inżynier Prado (kto pamięta mecenasa z serialu Panna dziedziczka albo innej brazylijskiej ramoty?), zaginął w tajemniczych okolicznościach. Potem oczywiście znaleziono jego zwłoki. Jednocześnie służby enerdowskiej Stasi łapią na granicy z RFN agenta, który ma przy sobie polski dowód i wkładkę paszportową (kto pamięta, co to takiego?). W wyniku współpracy służb bratnich krajów okazuje się, że obydwie sprawy mają związek. Pozostaje zostawić pułapkę na tajemniczego X, czyli agenta działającego na terenie Polski. Bystry czytelnik i kryminałoznawca może zresztą ową postać zdemaskować znacznie szybciej, jeżeli przypomni sobie zasady konstruowania fabuły przez autorów powieści milicyjnych. Osoba, która pojawia się kilkakrotnie, pozornie bez związku z akcją, po coś jest autorowi potrzebna.
Powieść nie obfituje też w ciekawe cytaty i nie opisuje realiów epoki. W zasadzie składa się wyłącznie z dialogów. Z ciekawszych rzeczy mamy kilka spostrzeżeń na temat stosunków damsko-męskich. Oto one:
– I tu jesteśmy służbowo – usiłowałem być surowy.
– No tak, ale czy nie możemy połączyć przyjemnego z pożytecznym? Proponuję, kapitanie, żebyście poprosili mnie do tańca. To też sposób maskowania się, co o tym sądzicie?
– Myślę, że macie wszelkie dane, aby, będąc przemiłą kobietą, być również doskonałym pracownikiem naszej służby… Chociaż… czy nie za pochopnie pochwaliłem was? – spłonęła rumieńcem.
– No to, za pomyślność naszej współpracy, sierżancie!” (s. 46).
Mój plan działania na najbliższą przyszłość przedstawiał się następująco: dowiedzieć się czegoś bliższego o trójkącie małżeńskim, którego jednym z elementów był Prado. (s. 71).
– Sierżancie, znowu się rumienicie?
– Bo ona tak zawsze – spiesznie wtrącił Krzysztof. – Wy, sierżancie, nigdy nie możecie opanować tego waszego babskiego rumieńca.
– Krzysztofie, przecież jesteśmy na ty – uśmiechnęła się Stefania. – Daruję ci już tę twoją męską wyższość, mniejsza o babskie rumieńce, ale zacznijże mi wreszcie mówić po imieniu. Wstydź się, Krzysztofie!
– Ojej, na śmierć zapomniałem – Krzysztof złożył ręce i zbliżył się do Stefanii. – Pozwolisz, że cię pocałuję? Nie bój się, tylko w policzek, na przeprosiny. Pozwolicie, towarzyszu kapitanie?
– Nawet rozkazuję – powiedziałem bardzo, bardzo surowo. (s. 205) – ten piękny cytat jest jednocześnie zakończeniem książki. Dialog jest tak sztuczny, że chyba najlepiej dowodzi nieporadności warsztatowej autora.
Jest też piękna refleksja na temat trudnej pracy w służbach specjalnych Kontrwywiad to nie piekarnia. (s. 69). Pewną ciekawostką mogą być opisy Berlina Wschodniego z lat 60., podlane oczywiście ideologicznym sosem: Wjechaliśmy w szeroką ulicę. Gdybym nie wiedział, że jestem w Berlinie, byłbym skłonny przypuszczać, że znajduję się na warszawskim MDM.
– Aleja Karola Marksa – pośpieszył z wyjaśnieniem porucznik. – Podobna do waszego centrum, prawda? Budowaliśmy ją w warszawskim tempie.
Uśmiechnąłem się: Warschauer Tempo – tempo naszej odbudowy – stało się po wojnie za granicą przysłowiowe.
W nowoczesnym hoteli Berlina zarezerwowano mi pokój na ósmym piętrze, skąd roztaczał się widok na panoramę Berlina.
– Czy poznajecie tę panią? – porucznik wskazał emblemat wiszący przy drzwiach lokalu, do którego zmierzaliśmy.
– Jakżeby nie? – Przecież to nasza warszawska Syrenka.
– Bo też i śniadanie zjemy w „Warszawie” – oznajmił mój przewodnik. (s. 84) (pozwoliłem sobie zaznaczyć błąd stylistyczny tzw. powtórzenie).
Jednak nie wszyscy Niemcy byli nam przyjaźni. W książce mamy wyraźną pamiątkę po antyniemieckich fobiach okresu gomułkowskiego: Po przejechaniu mostu granicznego na Odrze uświadomiłem sobie, że jest pierwszy dzień września. Przed ćwierć wiekiem o świcie z pobliskich lotnisk i dróg, które teraz mijałem, ruszyła na Polskę hitlerowska lawina, siejąc śmierć i zniszczenie. Przypomniałem sobie samoloty z czarnymi krzyżami na bezbronnym niebie, czołgi, a za nimi zalewające naszą ziemię hitlerowskie oddziały. I wszystko, co było później: pierwsze rozstrzeliwania, rabunki, straszliwe dni okupacji. Z Berlina padały rozkazy mordowania i unicestwienia narodu. To było ćwierć wieku temu. Teraz jadę do Berlina, stolicy sojuszniczego państwa, by wspólnie z pracownikami tamtejszego kontrwywiadu zabezpieczyć nasze kraje przed agentami pozostającymi na usługach sił odwetowych. (s. 81).
Zagrożenie było więc aktualne i to nie tylko ze strony Niemców. Oto kogo wykorzystywał niecny zachodni wywiad: – To ich znana metoda. Proszę, kapitanie, oto taśma, na której nagraliśmy Ericha Schmidta, kiedy odzyskał przytomność. Porucznik nałożył szpulę na magnetofon i wcisnął klawisz.
– Prehyba… Prehyba… – usłyszałem.
– To nazwa jednego ze szczytów Beskidu Sądeckiego. Tak właśnie pomyślałem, że w waszej depeszy jest omyłka. Prawidłowa bowiem nazwa jest „Przehyba”.
– Czy to jakaś różnica, kapitanie?
– „Prehyba” mówi zamieszkujące swego czasu te strony plemię Łemków. Ich dialekt jest podobny do ukraińskiego. Nazwy tej używają też mieszkańcy Sądecczyzny.
– No i co z tego? – zapytał porucznik.
– To, że agent może być Ukraińcem, mieszkańcem Sądeckiego lub…
Na mapie pokazałem Manfredowi pasmo gór na południu naszego kraju.
– To prawdopodobne. „Nasz” szpieg może być nacjonalistą ukraińskim. Jak wiadomo, wywiad Gehlena nie gardzi nimi. (s. 85). Mamy zatem kolejną wrogą PRL siłę i pewną ciekawostkę naszego „dzieła”. Otóż część akcji rozgrywa się w znanym schronisku na Przehybie. Opisano nawet dość dokładnie szlaki prowadzące do niego szlaki. Dziś zapewne uznano by to za kryptoreklamę…
„Tajemnica «Nike»” nie jest dziełem wybitnym i na pewno nie należy od niej zaczynać lektury „Dzieł wszystkich” Jana Litana. Mogę wystawić ocenę zaledwie dostateczną.