- Autor: Kowal Jan
- Tytuł: Dwie filiżanki z arszenikiem
- Wydawnictwo: KAW
- Seria: Czerwona okładka
- Rok wydania: 1980
- Recenzent: Wiesław Kot
LINK Recenzja Aleksandry Fedyny
LINK Recenzja Marzeny Pustułki
„Rzadko błyska diament nowej myśli…”
Jest pewny i sprawdzony sposób na dostatnią i zabezpieczoną materialnie egzystencję. Szantaż. Tylko nie należy do tej procedury podchodzić na rympał, z doskoku, w stylu „desperado”. A przeciwnie – należy się nastawić na działalność systematyczną, długofalową, skrupulatną.
A ta wyda owoc stukrotny. Którą to ścieżkę na własnym przykładzie wskazuje młody obiecujący bohater opowieści. Zakłada otóż osobom w „stanie progowym” – takim, które już nieco mają, a posiadają apetyt na więcej – teczki. A tam początkowo księguje się jak leci: ploteczki, pomówienia, stare artykuły prasowe, wyciągi notarialne, akta procesowe i podobne. Początkowo niewiele z tego wynika, ale kiedy odsieje się ziarno od plew, zostają haki. Za których utajnienie można pobierać opłaty ryczałtowe, a jeszcze lepiej dotacje periodyczne. Oczywiście nie na skalę piątki w totka. Obowiązuje zasada: małą łyżeczką, ale stale.
Tyle że co dla jednego jest łyżeczką małą, zwłaszcza, że apetyt rośnie w miarę itd., komu innemu jawi się pokaźną łyżką stołową, a nawet chochlą. A jeżeli komuś takiemu ktoś nieproszony sięga do gara z domową zupą chochlą i nabiera do pełna, to można się wkurzyć. I niech się dzieje co chce, ale szantażystę należy koniecznie przeprowadzić na drugą stronę i oczywiście w miarę możliwości zatrzeć za sobą ślady. Co w naszej opowieści przybiera rozmiary galopujące, ponieważ szantażysta zostaje otruty i uduszony: mniej więcej w tym samym czasie, w dodatku przez działające niezależnie i nieświadome siebie nawzajem instancje. A wszystko na podstołecznej stacji archeo, która bazuje w zabytkowym pałacyku, ale grzebie głębiej, bo w paleolicie.
My też zapuszczamy się w archeologię powieści, bo nic ponad smaczki utajone w treści. A już zwłaszcza realia czasu i miejsca, po których nie pozostał ślad, jak – nie przymierzając – po kresowych dworkach z powieści Marii Rodziewiczówny.
Ot, rzeczony pałacyk: „Z największą starannością odnowiono tylko inkrustowane parkiety w hallu i w rotundzie. W innych pomieszczeniach są normalne, standardowe podłogi. Teraz trudno o dobrze wysuszone drewno na parkiety, płytki trochę się już wypaczyły”. Szkoda i nie. Bo płytki wypaczone skrzypią, więc informują, że niebezpieczeństwo się skrada.
Adiunkt średniego pokolenia ocenia dorobek naukowy własnego środowiska: „W szarzyźnie dokumentacji, przyczynków, opracowań pomocniczych z rzadka błyskał diament nowej myśli, który wkrótce tonął w kolejnych rozwinięciach, prędko zatracał świeżość”. Notujący te słowa – profesor nadzwyczajny – może tylko przenieść tę diagnozę na własne środowisko. Sam nie napisałby celniej. A przecież narrator (sam naukowiec) rozwija tę myśl: „Placówka nasza skupiała, jak mi się zawsze zdawało, bardzo przeciętne jednostki. Wszyscy właściwie byli tacy, jacy powinni być. Identycznie jest w całym szeregu innych zakładów naukowych. Nie ma tu wybitnych indywidualności, a jednak, o czym dotkliwie przekonaliśmy się teraz wszyscy, była to hucząca kipiel pod lustrzaną gładką powierzchnią”.
No tak, uczelnia to rutyna i nuda. Prawdziwe życie jest gdzie indziej. Autor wskazuje na kawiarnię w hotelu Europejskim: „Tam jest centrum nielegalnego handlu obcą walutą w mieście. Tutaj nieświadomy przybysz może spotkać konia, który bez trudu zrobi z niego jelenia. Dopiero po pospiesznej transakcji taki nieobyty prowincjusz orientuje się, że zamiast obiecanych stu dolarów, trzyma w ręku niezbyt starannie podrobiony papierek. Wtedy do milicji, rozpacz, szukaj wiatru w polu”. I dalej: „Ta kawiarnia ma nienajlepszą sławę. Bardzo dobrze znana jest milicji. Spotykają się tam różne męty, niebieskie ptaszki i bananowcy. Załatwia się niezbyt czyste interesy, dolary przechodzą z rączki do rączki”.
Ale za to można tam spotkać wyjątkowe indywidua: „— Któż to jest Piotr? —To taki poeta z bożej łaski, jak sam zresztą o sobie mawiał. Włos do pasa, niestety coraz rzadszy, jeden tomik złożony ponoć do druku, pojedyncze wiersze drukowano mu w różnych czasopismach, raz zaproszono go do udziału w świętojańskiej nocy poetów. Hippisujący nieco, pozorny abnegat, wyglądał trochę na takiego, któremu sprawdza się w aptece dowód osobisty przy realizacji recepty, na której na dole, tak jakby od niechcenia, dopisana jest psychedrina”.
I jeszcze o bywalcach, z innej półki, wiadomo: „Przychodzą tam poza tym starsi panowie mocno pachnący chyprem. To w końcu nie jest u nas karalne”.
A przecież Europejska ma swój rewers w postaci zwykłej prowincjonalnej jadłodajni, gdzie „podawała starsza, zmęczona kelnerka, przyjmująca niewidzącym wzrokiem zamówienie i wzdychająca głęboko przy każdym szybszym ruchu”.
Nie będziemy się jednak znęcali nad detalami życia w PRL-u, kiedy narrator hojną ręką rzuca nam przed oczy perły stylistyki. A używa ich zwłaszcza do opisania własnych działań intelektualnych. I tak: kiedy udaje się na spacer do parku stwierdza bez cienia wątpliwości: „Piękno przyrody — pomyślałem wdychając głęboko świeże powietrze — nie stanowi dla nas wartości bezwzględnej. Dostrzegamy je tym dobitniej, im bardziej byliśmy od niego oddaleni”. I niech ktoś powie, że nieprawda. Zwłaszcza gdy czyta: „Skierowałem zatem szemrzący strumień mojej świadomości w stronę rozmyślań o wyższości natury ożywionej nad światem mechanicznych atrap”.
Niestety, ta kontemplacja bywa zaburzana przez brutalne, kryminalne wypadki. A wtedy: „Wstrząsające wydarzenia ostatnich dwu dni całkowicie zrujnowały misterną budowlę indywidualnych upodobań i wzajemnych zależności, budowlę, która powolutku tkana była w czasie wielu lat ścierania się pojedynczych ludzkich postaw. W efekcie zrodziła się organiczna jednostka, w której wszystkie elementy mocno osadzone były w określonym miejscu”.
Cóż pozostaje? Ano, oprzeć się na prawdach jasnych, prostych, niepodważalnych. Jest ich trochę. Na przykład: „Naród dzisiaj nerwowy — przyszła mi do głowy myśl o charakterze ogólnym”. Bo w końcu: „Ludzie, nawet jeśli wydaje im się, że są absolutnie oryginalni i niekonwencjonalni, stale zachowują się stereotypowo”.
Cóż powiedzieć? Wypada tylko w milczeniu skłonić głowę: „Święte słowa, pana dobrodzieja…”