- Autor: Jonathan Trench
- Tytuł: Pięć butelek sherry i bukiet róż
- Wydawnictwo: KAW
- Seria: Różowa Okładka
- Rok wydania: 1985, 1989
- Nakład: 100000
- Recenzent: Mariusz Młyński
Dwaj doświadczeni przez los przyjaciele zamieszkują dom przy Park Avenue 4 w Londynie: doktor Jonathan Trench z kliniki Medical Centre i Patrick Senders, mecenas udzielający porad spadkowych. Pewnego dnia okazuje się, że ktoś wprowadzi się do położonego naprzeciwko domu pod numerem piątym; budynek ten można nazwać jedną z najbardziej pechowych budowli w Londynie – najpierw został zbombardowany w czasie wojny, potem zamordowano w nim małżeństwo, wkrótce spłonął, a ostatni właściciel wyremontował go i wyjechał za granicę. Wkrótce tajemnicza kobieta mówi Sendersowi, że „nic dobrego z tego sąsiedztwa nie wyniknie, śmierć i zniszczenie w gwiazdach widać, dotknie ona i was, dotknie”; niedługo potem do domu wprowadza się Joseph Berkley wraz z żoną Weroniką i kuzynką Alice Mason. Sąsiedzkie kontakty zostają nawiązane i wydaje się, że klątwa tym razem się nie sprawdzi – do czasu kiedy Weronika Berkley otrzymuje anonimy, zostaje napadnięta i ulega wypadkowi w uszkodzonym samochodzie. Wkrótce Joseph Berkley zostaje zastrzelony we własnym fotelu, a ślady wskazują na to, że strzał został oddany z podwórka; sęk tylko w tym, że denat miał na sobie szlafrok żony i w związku z tym prowadzący śledztwo inspektor Nicolas Draper podejrzewa, że morderca chciał zastrzelić Weronikę Berkley.
Pod pseudonimem Jonathan Trench przez kilka lat ukrywali się Jan Kraśko oraz Elżbieta Zawadowska-Kittel, tłumacze z języka angielskiego. I tę „angielkość” wyraźnie w tej książce widać – wszystko jest ewidentnie stylizowane na stare, angielskie kryminały: flegmatyczność postaci, stateczność głównych bohaterów, swoista elegancja popełnionego przestępstwa, spokojne śledztwo, delikatny humorek, trochę napuszone dialogi i finałowe rozstrzygnięcie godne Agaty Christie. Szkoda tylko, że autorska para trochę przekombinowała samą treść i w efekcie wyszła lekko męcząca, przynajmniej moim zdaniem, maniera: otóż książka ma tylko dwa rozdziały, w pierwszym narracja prowadzona jest przez Jonathana Trencha, a w drugim na zmianę przez Trencha i inspektora Drapera. No i dobrze, jest to pomysłowe i wymagające pewnego skupienia – do momentu, kiedy ta narracja zmienia się w pojedynczych scenach, a przez kilkanaście stron zmienia się co dwa zdania; w efekcie otrzymujemy trochę zamętu i książka zaczyna lekko irytować. Ogólnie jednak książka „daje radę”, choć trzeba uczciwie przyznać, że po jej przeczytaniu niewiele w głowie pozostaje.