- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Pomysł za siedem milionów
- Wydawnictwo: Czytelnik
- Seria: Z jamnikiem
- Rok wydania: 1982
- Nakład: 160320
- Recenzent: Mariusz Młyński
LINK Recenzja Anny Lewandowskiej
Bohaterowie „Mocnego uderzenia” Ryszarda Ćwirleja wypowiadają się dość krytycznie o twórczości Jerzego Edigeya; również Stanisław Barańczak w „Książkach najgorszych” nie zostawia na tym pisarzu suchej nitki. Postanowiłem więc i ja spróbować wyrobić sobie zdanie o Jerzym Edigeyu – niestety, lektura „Pomysłu za siedem milionów” potwierdziła powyższe opinie. A może po prostu wybrałem do tego testu zły tytuł?
Treść jest prosta – mamy dokonany przez umundurowanego milicjanta zuchwały napad na dużego fiata przewożącego wypłaty dla Zakładów Aparatury Precyzyjnej w Nadarzynie; jadący nim kierowca, kasjerka i uzbrojony strażnik wykazują się tak rozpaczliwą, wręcz dziecinną naiwnością, że prowadzący śledztwo major Janusz Kaczanowski nabiera podejrzeń, że napad był ukartowany. A dalej już mamy żmudne, wielomiesięczne śledztwo, które nie posuwa się do przodu – w końcu prokurator postanawia je zawiesić. Major Kaczanowski cierpliwie jednak czeka – wie, że któryś ze złodziei w końcu „pęknie” i zacznie szastać ukradzionymi pieniędzmi.
Mamy więc klasyczny kryminał milicyjny ze wszystkimi jego cechami – głównie negatywnymi. Książkę gubi to, że jest nieznośnie drętwa: od początku wiemy, że sprawę prowadzi major Janusz Kaczanowski, nie ma więc chyba potrzeby przypominania nam co kilka stron jego stopnia i imienia. Autor próbuje tę drętwotę lekko zmiękczyć i sili się na luz; kiedy jednak czytam o oczach Kaczanowskiego, w których „pojawiały się czasami figlarne ogniki, ale które umiały również zamieniać się w dwa sztylety” zaczynam odczuwać tęsknotę za lakonicznością Simenona i luzem Chandlera. Książkę oddano do składania w lipcu 1981 roku czyli w czasie pewnego rozluźnienia i mam takie wrażenie, że Jerzy Edigey chciał sobie pozwolić na odrobinę swobody i szczerości ale sam chyba nie wiedział na ile może. Mamy więc dyrektora Zakładów, który pozwala pracownikom na różne fuchy, gdyż „chcąc utrzymać załogę, bo stolica jest ogromną konkurencją, muszę iść na takie kompromisy”; poza tym strażnikami Zakładów są chłopo-robotnicy, którzy „na służbie odpoczywają po pracy w polu”; taki strażnik „zajęcie w fabryce traktuje jedynie jako źródło zdobycia pewnej dodatkowej gotówki”. Mamy nawet lekką krytykę milicjantów z drogówki: „Z nimi się nie wygra. Przyczepią się do byle czego. Mało to koledzy za niewinność popłacili?”; z drugiej jednak strony widzimy magię milicyjnego munduru – jak „pan władza” każe uzbrojonemu strażnikowi wysiąść z samochodu, to on wysiada i nie patrzy na to, że w tym momencie chroniona przez niego torba z siedmioma milionami przestaje być chroniona.
Druk tej książki ukończono w maju 1982 roku, już w znacznie innych okolicznościach, dziwię się więc, że cenzura puściła kilka lekko kontrowersyjnych wypowiedzi; przez cenzurę prześlizgnęła się też dygresja majora – zaznaczam: majora – że nie stać go na wakacje na Rodos, choć z drugiej strony dziwi się on oszczędnościom lokalnego właściciela wytwórni jachtów. Jest też dość ciekawa, choć trochę przaśna scena pościgu helikopterem za podejrzanymi w niebieskim BMW, jest intrygujący pomysł Kaczanowskiego na schwytanie przestępcy; całość jednak robi kiepskie wrażenie. Lekko razi postać samego Kaczanowskiego – jest po prostu nijaki, a najgorsze jest to, że kobiety traktuje instrumentalnie, choć wszyscy twierdzą, że to „pies na baby”; najbardziej irytują mnie jednak stylistyczne błędy samego autora – kilka razy pojawia się zwrot „w dniu szóstego września”, poza tym do bólu zębów doprowadza niekonsekwencja w używaniu słów „mnie” i „mi”, nawet okładka tej książki nie zachęca do jej przeczytania. Ogólnie jest więc słabo, drętwo i nijako – i aż dziw bierze, że przełożono tę książkę na trzy języki: słowacki („Nápad za sedem miliónov”), rosyjski („Идея в семь миллионов”) i wietnamski („Ý nghĩ giá bảy triệu”).