Edigey Jerzy – Najgorszy jest poniedziałek 440/2023

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Najgorszy jest poniedziałek
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Klub Srebrnego Klucza
  • Rok wydania: 1975
  • Nakład: 100000
  • Recenzent: Grzegorz Cielecki

LINK Recenzja Aleksandry Fedyny
LINK Recenzja Wiesława Kota 

Podstępnie upił w „Grandzie” i zarąbał mu rudą

W twórczości Jerzego Edigeya powieść „Najgorszy jest poniedziałek” stanowi pozycję wyjątkową. Nie ma trupa, a cała intryga związana jest z porwaniem dziecka, a następnie wysiłkami mecenasa Ruszyńskiego i majora Kaczanowskiego, by uprowadzonego chłopca odnaleźć i zwrócić matce.

Stylistycznie tytuł ten stoi nawet na wyższym poziomie niż przeciętny „Edigey”. Czyta się niemal jak swoistą gawędę, a skłonność autora do narracji urzędowo-sprawozdawczej została wyraźnie poskromiona.

Do adwokata Mieczysława Ruszyńskiego zgłasza się szlochająca Halina Kowalska z informacją o porwaniu jej czteroletniego synka, Januszka i prosi o pomoc. Feralne wydarzenie miało miejsce przez sklepem spożywczym na Solcu, czyli na warszawskim Powiślu. Mecenas, aczkolwiek niechętnie, postanawia pomóc. Oczywiście działa w porozumieniu z milicją, a dokładniej z majorem Januszem Kaczanowskim. W kilku powieściach Edigeya występuje podobna dwutorowość działań. Z jednej strony jest tu pewna rywalizacja – choć nie do końca – „Ruszyński był zbyt mądrym człowiekiem, by nie wiedzieć, że jedynie zgodne współdziałanie z milicją może przynieść jakieś konkretne sukcesy” – z drugiej możliwość wprowadzenia pobocznych wątków ubarwiających wątłą czasem fabułę. Podobnie zresztą jest w „Poniedziałku”, który zaczyna się od opisu nieudanych podbojów erotycznych pana Miecia, który wciąż marzy o zbliżeniu z jakimś rudym kociakiem i, jak zwykle nic mu z tego nie wychodzi, bo ktoś okazuje się lepszy, bogatszy i do tego jest – jak tutaj – cudzoziemcem.

Miecio pozostaje zaś wiecznym niedoszłym erotomanem w wieku przedemerytalnym. Już miał tę rudą na widelcu, już zaczął ją zmiękczać w „Grand Hotelu”, kiedy przypałętał się jakiś Szwed i bezczelnie wyjął i przejął kociaka. Ruszyński podsumował to tak:

„Ci Szwedzi to cholerny naród. Nie dość, że kiedyś oblegali Częstochowę, dzisiaj podrywają nam dziewczyny. I skąd taki mocny łeb? A forsy miał jak lodu. To pownno być zabronione ustawowo”.

Tylko nie bardzo wiemy, co powinno być zabronione – bycie Szwedem, bycie przy kasie, czy posiadanie mocnego łba? A może wszystko naraz? To już mistrz Jerzy Edigey pozostawia do refleksji każdego czytelnika z osobna.

Wróćmy do śledztwa. Pojawia się tu kilka prawdopodobnych tropów. Może porwania dokonał ktoś z bliższej lub dalszej rodziny? Może Januszka porwali Cyganie? Może komuś zlecono kidnaping? A może po prostu doszło do nieszczęśliwego wypadku i na przykład dziecko utopiło się w Wiśle?

Ruszyński i Kaczanowski badają kolejne tropy, które jednak niczego nie wyjaśniają, i jak zazwyczaj sprawa okazuje się dużo prostsza, niż się nam sugeruje. Oczywiście pomocny, jak to zbyt często w powieści milicyjnej, okazuje się pan przypadek.

O wiele ciekawsze okazują się celne i dziś obserwacje obyczajowe: „- Wy mężczyźni wyobrażacie sobie, że dla kobiety takie wielkie szczęście wyjść za mąż. A to tylko praca na dwa etaty”. W pełni zgadzam się z tą opinią, dlatego wciąż wyjaśniam Basi, że bycie wieczną narzeczoną, to o wiele lepsza sytuacja. No i konieczność ciągłej obopólnej dbałości o cementowanie związku.

Mój sentyment do tej książki Edigeya bierze się również z powiślańskiej topografii. Oto indagowany na okoliczność porwania listonosz mówi: „Obchodzę Dobrą, Czerwonego Krzyża i skręcam na Wybrzeże Kościuszkowskie”. Zapewne zatem wspominany listonosz musiał przechodzić w okolicach dzisiejszego BUWu (Dobra 56/66), gdzie pracuję. Wreszcie mały Januszek to prawie jak ja, urodzony w 1969, jak ja, w marcu, jak ja. Tylko on 27 a ja 22 marca. Tyle, że od premiery książki minęło niemal pół wieku. Ukazała się w „Kluczyku”, w roku 1975. Dzis Januszek i ja mamy po 54 lata i niebezpiecznie zblizamy się do wieku Miecia Ruszyńskiego, który niedawno przekroczył sześćdziesiątkę.

Cóż, czas leci. Przede mną tę powieść recenzowała Klubowiczka Ola Fedyna (ze 20 lat temu) i nawet w swej dobroci wspomniała, że ja byłem już po lekturze – zapewne w czasach, gdy wspólnie pracowaliśmy w „Życiu Warszawy”. Miałem szczęście być podwładnym Oli, a następnie – przed dekadą – Klubowicz Wiesiek Kot (Wieśku nie wierzę, byś nie widział, że „benedyktyn” to likier ziołowy, po prostu przekomarzasz się z nami). Stosownie zatem odczekałem z moim tekstem i starałem się nie powtarzać.