- Autor: Borkowski Zenon
- Tytuł: Zanim padło „oskarżam”
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1975
- Nakład: 120000
- Recenzent: Mariusz Młyński
Zenonów Borkowskich znalazłem w internecie kilku, więc nie podejmuję się rozstrzygnięcia który jest autorem tej książki; podejrzewam, że może to być jakiś dziennikarz, który wysłuchał opowieści o pracy prokuratora, ubrał ją w słowa i zmontował z nich ni to reportaż, ni to pamiętnik, ni to pogadankę w stylu wspomnień starego wiarusa.
Już na samym początku, w czymś w rodzaju stopki redakcyjnej czytamy o tej książce: „Zbiór interesujących relacji prokuratora, w których na przykładzie kilkunastu autentycznych spraw pokazano trudną, wymagającą poświęcenia i rzetelności pracę ludzi stojących na straży ludowej praworządności”. I tak właśnie wygląda ta książka: prokurator Ryszard Sanowski opowiada autorowi o swojej pracy w rzeszowskiej prokuraturze począwszy od kształtowania się wymiaru sprawiedliwości w województwie w 1944 roku, a skończywszy na sprawach z 1975 roku. Opowieści, jak opowieści: na początku procesy hitlerowskich zbrodniarzy, potem konfidentów, potem malwersantów i kombinatorów, a potem pospolitych złodziei i gwałcicieli; o wiele ciekawsza wydaje mi się część poświęcona nie tyle rozstrzyganym sprawom, co drodze do zostania prokuratorem.
Na początku kariery towarzysz Sanowski został oddelegowany do Rzeszowa, by tam pracować jako instruktor Komitetu Wojewódzkiego („Będziecie opiekowali się sądami. Pomożecie w uzyskaniu odpowiednich pomieszczeń do pracy, urządzaniu biur i sal rozpraw, organizowaniu transportu do przewozu sędziów”) – praca na pewno trudna, odpowiedzialna i ryzykowna, bo i teren trudny: grasujące w okolicy bandy UPA nie ułatwiały zadania. I tu pojawia się pierwsza dygresja: lokalny sekretarz bez ogródek mówi Sanowskiemu: „Sądy są częścią władzy i my musimy sprawować nad nimi polityczne kierownictwo. Założenia ludowej sprawiedliwości będą teraz realizowali dobrzy fachowcy, lojalni obywateli, ale na ogół nie związani z nami wspólną ideologią. Nie możemy zostawić wymiaru sprawiedliwości samemu sobie” – jak widać, zależność sądów od władzy nie jest współczesnym wynalazkiem. Sanowski zostaje więc partyjnym informatorem („Moje sprawozdanie złożone sekretarzowi obejmowało przede wszystkim propagandową stronę rozprawy: jakie zawieszono godło, jak zachowywali się świadkowie, na co położył nacisk prokurator w swej oskarżycielskiej mowie”) i w nagrodę instancja partyjna wysyła go do Szkoły Prawniczej w Łodzi, gdzie zapoznaje się „z osiągnięciami radzieckiej prokuratury, która zapoczątkowała nowy kierunek działalności organów prokuratury, noszącej od tej pory miano strażnika socjalistycznej praworządności”. Egzaminy poszły jak z płatka, toż przecież „politycznie byliśmy pewni, potępiać wrogów potrafiliśmy” – nafaszerowany wiedzą Sanowski wraca do Rzeszowa i już w marcu 1947 roku dostaje pierwszą samodzielną sprawę.
No i ładnie, sęk tylko w tym, że kariera Sanowskiego jak ulał pasuje do powojennego hasła: „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera” – otóż przez zaangażowanie w jedną ze spraw „opuściłem kilka dni zajęć w gimnazjum dla pracujących, gdzie przerabiałem dziesiątą klasę. W czerwcu 1952 roku miałem przystąpić do egzaminu dojrzałości”. Ja sobie doskonale zdaję sprawę z tego, że po wojnie musiało upłynąć kilka lat, by można było nie tyle odtworzyć, co stworzyć na nowo inteligencję i klasę wyższą ale te cytaty chyba nie do końca świadomie pokazują rzeczywistość przełomu lat 40. i 50. – i w efekcie dochodziło do choćby czegoś takiego, jak proces komandorów w latach 1950 – 1952: pięć kar śmierci i dwa dożywocia za wyssane z palca oskarżenia o bzdurności których świadczy rehabilitacja już w 1956 roku. I kto wie, czy siedmiu oficerów starszych nie zostało skazanych przez człowieka bez matury.
Takie właśnie dygresje towarzyszyły mi przy czytaniu tej książeczki; w 1975 roku miała ona na pewno jakiś swój cel – trochę gloryfikujący, ale głównie odstraszający, a kto wie, czy nie obwiniający – głównymi malwersantami w tej książce są rozmaici prezesi czy dyrektorzy i powstaje pytanie, czy w ten sposób, widząc nadciągający kryzys nie zaczęto już szukać winnych tego stanu. Jak by jednak nie patrzeć – książka jest dokumentem epoki i chyba niczym więcej; sięgnąć po nią mogą co najwyżej „Labiryntowi” masochiści lub badacze historii – i raczej nikt więcej.