Borkowski Zenon – Zanim padło „oskarżam” 98/2009

  • Autor: Borkowski Zenon
  • Tytuł: Zanim padło „oskarżam”
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: Labirynt
  • Rok wydania: 1975
  • Nakład: 120000
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego

Okaz

Rzecz wygląda na rekapitulację życia podjętą na zasłużonej emeryturze. Prokurator Sanowski zasiada przed stosem białych kartek i zaczernia je własnym prokuratorskim dorobkiem opisując w następstwie lat sprawy jedną po drugiej. Co jest interesujące nie dlatego, że prokurator rozwikłał jakieś piętrowe zagadki, ale z tego powodu, że poznajemy jego robotę w kontekście życia w PRL-u.

I to w jego zaścianku, czyli na ziemi rzeszowskiej. Znamienne – prokurator zaczyna swoją karierę od zapisania się do milicji. A milicja deleguje go do pomocy w sądzie. Tu styka się z nowym, socjalistycznym wymiarem prawa. Przykładowo: „prokuratorzy powinni akcentować wyraźniej klasowy charakter zbrodni hitlerowskich”. Ci sędziowie, którzy przychylają się do takiego rozumienia prawa są „bezpartyjnymi sędziami komunistycznymi”. Ponieważ nasz milicjant okazuje się „politycznie pewnym”, a nieco się już przetarł przy sądach, zostaje skierowany na kurs prokuratorski. „Zapoznano nas z osiągnięciami radzieckiej prokuratury, która zapoczątkowała nowy kierunek działalności organów prokuratury, noszącej od tej pory miano strażnika socjalistycznej praworządności”. Przeczytawszy te i podobne zdania sięgnąłem jeszcze raz do metryczki książki. Ale tam stało niezmiennie: 1975. W tym roku autor wychwalał prokuraturę, która miała na rękach krew milionów „wrogów ludu” zabitych bądź osadzonych w gułagach z całkowitym pogwałceniem prawa. Ale w książeczce można było przeczytać: „Przestępstwo jest przejawem i skutkiem wrogiego działania obalonych klas, formą walki z nowym ustrojem demokratycznym i godzi w interesy klasy rządzącej, w robotników i chłopów”. I młody prokurator po kursach znajduje takich „wrogów ludu” w Rymanowie. To przedwojenni grabarze, którzy pod przykrywka państwowej firmy handlowali skórami pobierając za to walutę i złoto. Pracowali bardzo wydajnie, a pieniądze i złoto gromadzili z nadzieją, że po wyczekiwanej III wojnie światowej znowu będą mogli otworzyć interes, tym razem z większym rozmachem. A tu czytamy ocenę pana prokuratora po kursach: „Sprawa mogła być klarowną ilustracją tezy, że obalone klasy nie rezygnują z walki. Ponieważ poniosły klęskę w starciach zbrojnych, sięgnęły po środki walki ekonomicznej”. No i udało się zapuszkować na długie lata siatkę rymarzy z Rymanowa, co prokurator jeszcze po wielu latach poczytuje sobie za tytuł do sławy.

Ale lata 50-te powoli przeszły w lata 60-te, co dla naszego prokuratora znaczyło tyle, że skończył (prawdopodobnie zaocznie) studia prawnicze, na których już tak szeroko nie rozprawiano o klasowym charakterze prawa. Ale prokurator nawet nie zająknął się, że coś się zmieniło. Po prostu partia na następnym etapie wymagała nieco innego podejścia do zawodu i prokurator gładko się dostosował. A nadeszła tymczasem epoka „naszej małej stabilizacji”. Ambicją każdego, kto tylko mógł dorobić na boku, było kupno telewizora czy lodówki. I takich, co mają lodówkę, a jej mieć nie powinni tropili milicyjni – jak to się ładnie nazywa – wywiadowcy. Okazało się, że w punkcie skupu płodów rolnych w Jarosławiu jest paru takich, co się w knajpach po paru głębszych popisują, ile to maja szmalu. Jeden nawet był tak nierozsądny, że na oczach knajpianej publiczności przedarł plik banknotów i rzucił go w ogień. Żeby pokazać, jak łatwo przychodzą mu pieniądze. Wywiadowcy donieśli, a prokuratura zaczęła tropić pochodzenie tych lewych pieniędzy. Okazało się, że jest to rozgałęziona kombinacja rozmaitych wagowych, którzy oszukują chłopów na wadze. A także magazynierów, do których przychodzi lekki suchy len, a następnie w wilgotnych magazynach pęcznieje i przybiera na wadze, skutkiem czego jest go więcej, co można wykorzystać sprzedając go po raz wtóry. W sumie drobne kombinatorstwo, tyle że rozgałęzione po całej Polsce, bo tego lnu – po dobrym zakombinowaniu – zaczynało być wszędzie więcej. Śledztwo trwało cztery lata, wyrok zapadł w 1967 roku. Gomułka się z przestępcami gospodarczymi nie patyczkował i wielu poszło siedzieć na długie lata. Często stanowczo zbyt długo w proporcji do winy. Ale znowu – czasy były takie i prokuratura się tylko dostosowywała do bieżących wytycznych. I znowu bez cienia refleksji moralnej innej niż „moralność klasowa”. Tak też było z „aferą samochodową”. W Rzeszowie znaleźli się ludzie, którzy opracowali metodę handlu samochodami. Ponieważ wozu nie można było kupić tak po prostu w sklepie samochodowym, bo obowiązywały przydziały i asygnaty, fachowo opanowali wyciąganie auta od państwowego potentata i sprzedawania go z pewną nadwyżką tym, którzy mieli pieniądze, ale nie mieli dojść. I tę siatkę zdjął nasz prokurator bez cienia głębszej refleksji. A w podsumowaniu rejestru swoich dokonań podkreśla jedynie, ile to trudu kosztowała każda sprawa, ile poświęceń i nieprzespanych nocy. Żeby nawet na zapomnianej przez Boga i ludzi Rzeszowszczyźnie zatryumfowało prawo. I to mi się wydaje w tej książeczce cenne. Kiedy czytam PRL-owskie kryminały, które przecież opisują milicyjny światek, którego nigdy nie było, myślę, dlaczego któryś z funkcjonariuszy nie pokusił się o napisanie książeczki o tym, jak takie śledztwa wyglądały naprawdę. Ile w nich było niedozwolonego szantażu, przekupstwa, donosicielstwa, przemocy. A tu proszę, jest książeczka napisana przez człowieka, który stanowił ramię socjalistycznej praworządności i do końca nie wytrzeźwiał. Do obejrzenia jak mucha w bursztynie.