- Autor: Bogusławski Andrzej K.
- Tytuł: Czerwony alarm
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1980
- Nakład: 120000
- Recenzent: Mariusz Młyński
Małgorzata Kiersztyn, uciekinierka z domu zostaje zamordowana w bramie jednej z kamienic w starym Śródmieściu Warszawy; milicja uważa, że dziewczyna jest trzecią ofiarą grasującego w okolicy mordercy, który zabija kobiety ciosem karate łamiącym kręgi szyjne.
Milicja zarządza poszukiwania wokół kamienicy w której mieszka porucznik Zbigniew Pomierański wraz z żoną przebywającą obecnie na porodówce oraz z pięcioletnim synem. Wkrótce milicyjni wywiadowcy dowiadują się o krążącej w półświatku plotce o wielkim skoku: dziesięcioosobowa szajka chce włamać się do Dworu pod Świerkami. Właścicielem dworu jest Witold Skirmunt, który trzydzieści lat przebywał za oceanem, tam zgromadził duży majątek, dzięki któremu zgromadził odkupione na aukcjach i licytacjach zbiory wywiezione w czasie wojny przez Niemców. Szajka ma szczegółowo opracowany schemat włamania i planuje przerzucić zrabowane zbiory za granicę przez kanał przerzutowy przy pomocy pracownika ambasady pewnego egzotycznego państewka; dodatkowym zabezpieczeniem przestępców jest porwany przez nich syn porucznika Pomierańskiego.
Czy Andrzej Krzysztof Bogusławski, autor „Czerwonego alarmu” i Andrzej Bogusławski, autor o trzy lata wcześniejszej „Zemsty wampira” to jedna i ta sama osoba? Biblioteka Narodowa podaje, że tak ale ja mam pewne wątpliwości – po prostu obydwie książki różnią się od siebie jak czerń od bieli. „Czerwony alarm” to powieść naprawdę dobra i gdyby ją jeszcze trochę dopracować byłaby świetna; jej siłą jest pomysłowość, dobre tempo i kilka zaskakujących rozwiązań, mamy też trochę krytyki warunków życia u schyłku lat siedemdziesiątych. Przede wszystkim jednak autor łamie kilka żelaznych zasad kryminału – porywacze doprowadzają syna porucznika milicji niemalże do śmierci, co dziś wydaje się wręcz niepoprawne politycznie. Lekko szokująca jest otoczka prowadzonego śledztwa – przy okazji poszukiwania dziecka wykryto kilkadziesiąt niejasnych spraw: milczące, zalęknione lub zalane łzami dziewczynki, do których nagle nikt nie chciał się przyznać, dzieci porywane przez rozwodzących się rodziców czy chorzy psychicznie opiekunowie tulący do siebie zabiedzone kilkulatki. Intrygująco jest pokazany klimat panujący w starym Śródmieściu: fatalne warunki lokalowe, podnajmowanie mieszkań gastarbeiterom z krajów Lewantu czy samowola budowlana; jest też trochę krytyki autobusów berliet i kontrolowanej reglamentacji ulicznego oświetlenia. Zaskakująco jest pokazany sam plan włamania do dworu: skok o tyczce przez płot, otrucie iperytem psów i szturm na dwór przez dach będący najsłabszym ogniwem systemu ochrony; intryguje też sposób rozprawienia się z wartownikami przy pomocy bardzo popularnego wówczas karate. Ale żeby nie było za słodko, to mam też zarzut o nadmiar milicyjnej solidarności: milicjantce, która dopuściła do porwania syna porucznika Pomierańskiego, należy się dyscyplinarne zwolnienie, a nie użalanie się nad nią; uważam też, że włamywacze pod względem dyscypliny powinni się wzorować na „Psach wojny”. Generalnie jednak nie jest źle, książka na tle większości „Labiryntów” zdecydowanie wyróżnia się na plus.