Bogusławski Andrzej K. – Czerwony alarm 58/2009

  • Autor: Bogusławski Andrzej K.
  • Tytuł: Czerwony alarm
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: Labirynt
  • Rok wydania: 1980
  • Nakład: 120000
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego

„Milicyjna brać” w trakcie czynności służbowych

Trochę się nam ten kryminał rozkraczył. „Czerwony alarm” Andrzeja K. Bogusławskiego startuje jak historyjka o „wampirze”. Oto wychuchana panienka imieniem Małgosia zbiesiła się.

Furda jej radio, magnetofon stereo i własny garbus! Mierził ją tatuś, który od rana nic tylko uskuteczniał kolejne przewały finansowe. Urwała się ze złotej smyczy z postanowieniem, że zwieje do krewnego na Śląsk. Ale już na centralnym, ktoś jej zwinął torbę z dokumentami i pieniędzmi. Najgorsze zdarzyło się jednak na Emilii Plater. „Wtem na plecach poczuła czyjś oddech. Otwarła usta do krzyku. Nie zdążyła”. Facet, który za nią szedł,  pozbawił ją życia ciężkim sprzętem. Następuje drobiazgowa śledcza dłubanina – cały czas wokół motywu „wampira”. Wszystko w kwadracie: Aleje Jerozolimskie – Marszałkowska – Koszykowa – Emilii Plater. A o topografię stolicy autor szczególnie dbający. Co piszący te słowa zaświadcza, bo przykładowo bardzo wiernie zostały w powieści oddane realia topograficzne ulicy Dolnej, znane piszącemu w detalu. Z tymi detalami to autor nawet w powieści przesadził, bo rozpisał na wiele stronic buszowanie po starych kamienicach na Emilii Plater, gdzie gnieździła się w warunkach trudnych do opisania nieprzebrana fauna ludzka. Ileż to czasu zajęło ustalanie, kto z kim, gdzie mieszka i dlaczego bez meldunku. No, ale poboczne atrakcje też się czytelnikowi należą, więc poczyta sobie o domorosłych plastykach i ich nagiej modelce – na uciechę.
Dość jednak szybko, bo już na stronie 54 na 214 możliwych rysuje się nam zupełnie inny wątek. Oto tatuś zgładzonej Małgosi przygotowuje właśnie skok swojego życia. Ściślej jest tylko trybikiem w wielkim przedsięwzięciu kryminalno-biznesowym, którego celem jest przejęcie od pewnego stetryczałego szlachciury pokaźnej wartości domowego muzeum. Siły ludzkie dlatego muszą być duże, bo szlachcic jest wyjątkowo niedzisiejszy i zamiast oddać skarby do depozytu w muzeum, zmienił swój dom w twierdzę. To raz. A dwa, że skarby trzeba bezpiecznym kanałem z kraju wywieźć, do czego przyda się służba dyplomatyczna jednego z bananowych państewek. Dopiero wtedy można będzie pławić się w luksusach. Bo na razie same namiastki. Oto jak wyglądał salon owego tatuśka przed skokiem życia: „zestawienie lekkiej rokokowej serwantki z bidermajerowską pluszową kanapą i jugosłowiańskimi fotelami z metalu i skaju, obitymi imitacją ocelotów. Do tego kryształowe lustro w złoconych ramach tak ustawione, by odbijało zarówno podświetlony trzema kolorami szklany barek jak i wiszącą na ścianach białą broń oraz imponujące wieńce dwóch byków”. Niby bogactwo a prowizorka.
I tu wyłania się trzeci wątek, raczej poboczny, a po prawdzie służący raczej do zrobienia wierszówki. Oto bowiem banda, która szykuje zamach na rekordową kolekcję, porywa synka jednego z milicjantów. Nie bardzo to służy fabule, bo autor z tego porwania nie umie się wytłumaczyć. Nie pomaga ono niczemu innemu tylko wzmożonej aktywności funkcjonariuszy, którzy teraz walczą poniekąd o jednego ze swoich. A milicjanci to nie jakaś tam zbieranina. Pada nawet określenie „milicyjna brać”, a w domyśle tkwi wręcz „milicyjna wspólnota”. Dlatego bohaterem nie jest tu żaden szczególny stróż prawa, tylko cały aparat. Na pierwszym planie milicjantów sprawuje się tu kilku – jest porucznik Pomierański, chorąży Lepionka, kapitan Zakrzeński. Nie tacy oni pojedynczo ważni, bo śledztwo odbywa się metodą sztafetową: kto akurat nie odsypia zarwanej nocy, ten przesłuchuje. A i to rozpraszają go godne pożałowania incydenty. Bandę można było namierzyć wcześniej, ale pewien kapral się zagapił. Bo mu się nagle spodobało, że ludzie hurmem weszli mięsnego i tyle się ich tam napakowało, że pękła witryna od ulicy i wysypali się na zewnątrz. I stój tu na straży socjalistycznej praworządności.