- Autor: Anthony Berkeley (Berkeley Cox Anthony)
- Tytuł: Zatrute czekoladki
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1965
- Nakład: 30000
- Recenzent: Grzegorz Musiałowicz
Jedna z mniej znanych powieści kryminalnych międzywojennej Anglii i jeden z praktycznie nieznanych w Polsce autorów tego okresu. Ja chylę głowę przed tłumaczką tego dzieła, która ciekawie oddaje język czasów tej powieści, zachowując na ile się da ten niepowtarzalny sznyt flegmatycznych Angoli.
Do tego dochodzi cwaniacki styl pisarza, o czym jeszcze za chwilę. Wszystko to powoduje, że powieść smakujemy niczym długo leżakowaną brandy. Jest to bowiem książka do niespiesznego czytania, podobnie jak dobry trunek do powolnego delektowania się. W poszukiwaniu owego szlachetnego trunku odradzałbym jednak „Napoleona” – narody te bowiem się nie kochają – i pozostał w Zjednoczonym Królestwie. Niewskazane jest, by sami Angole mieli spożywać produkty śmiertelnego wroga zza morza, szczególnie wiele lat przed wejściem, a potem wyjściem z Wyimaginowanej Wspólnoty. Skręćmy więc może dla bezpieczeństwa w stronę irlandzką i nalejmy sobie „Proper Twelve”. To pomoże recenzentowi i go ewidentnie wzmocni.
To pierwszy powojenny przekład tego złośliwego autora, dość wrednego zarówno dla własnych rodaków i instytucji, jak i – w szczególności – koleżanek i kolegów po fachu, których w bardzo cierpkim stylu portretuje w tej książce. Znalazło się tu bowiem miejsce i dla Agathy Christie, której docina subtelnie, jak i dla Dorothy L. Sayers (w „późnym” Kluczyku ukazała się jej „Nieprzyjemność w klubie Bellona”), którą wręcz gardzi. Tę pierwszą prezentuje pisarka Alicja Dammers („czarująca i wytworna”), tę drugą – Mabel Fielder-Flemming („wygląda jak służąca, a zachowuje się jak idiotka”). Zresztą jak się przyjrzeć obu paniom, ich wygląd, a i styl pisarstwa zdają się potwierdzać owe opinie. Sam autor to Roger Sheringham, również pisarz i zarazem założyciel Kółka Kryminalnego, którego sześcioro członków próbuje – co interesujące, każdy na własną rękę – odnaleźć mordercę, którego wykrycie nie powiodło się instytucji Scotland Yardu. Widać, że instytucji autor powieści też nie ceni zbytnio, jak również ma odpowiedni stosunek do słynnych elitarnych klubów spotkań tzw. angielskich dżentelmenów. Zresztą – patrząc na jedną z wczesnych fotografii pisarza, widzimy jego wredne spojrzenie cynika. To wszystko wyjaśnia.
I przechodzimy do treści. Oto mamy trupa, już od pewnego czasu nieżywego (właśnie zamykane jest nieudane ponoć śledztwo), jest to trup kobiety zamożnej i mężatki, omal za nią do grobu nie trafia i jej małżonek. Podobno był mniej łasy na tytułowe czekoladki i wciągnął tylko dwie. Podobno wyratował go szybko wezwany lekarz. Niestety, nie miała tyle szczęścia żona, której usiłowała pomóc nierozgarnięta i spanikowana do granic służąca. Exitus. Aha, czekoladki były z likierem, aczkolwiek wzmocnionym trucizną. Ja mam niestety do dyspozycji, obok irlandzkiego trunku, tylko przypadkiem posiadane włoskie czekoladki. Bez trucizny, jedynie z wiśniowym likierem. Nie można bowiem mieć wszystkiego.
Szóstka starannie wybranych osób, tworzących amatorskie Kółko Kryminalne, ma przeprowadzić w tempie błyskawicznym dochodzenie, po czym zaprezentować przed własnym gremium jego wynik. Czynią to jedno za drugim w sposób tak przekonywujący, że w zasadzie czytelnik wierzy każdemu po kolei, póki tok jednego rozumowania za drugim nie zostanie obalony przez kolejnych „śledczych”. Każdy chadza własnymi ścieżkami, bywa że na skróty albo po manowcach, każdy typuje własnych podejrzanych. A niektórzy to typują nawet własne ofiary! Zabawa jest więc przednia. Gdy do tego dodamy lekko napuszony, kpiący styl pisania, w sposób bardzo ciekawy oddany przez tłumaczkę, mamy przed sobą porcję przedniej rozrywki. Warto też spróbować – oprócz wspomnianych już pań – dopasować pozostałych bohaterów do istniejących faktycznie postaci. Ale tu już będzie znacznie trudniej.
Wracając do autora – dzisiaj byśmy powiedzieli, że jest niepoprawny politycznie. Ma bowiem ironiczny stosunek nie tyle do otaczającej go rzeczywistości, ale i znanych na całym świecie cech swego narodu, do osób i instytucji, z których raz z dystansem, a raz bardzo dosadnie kpi, drwi, nabija się i wywleka narodowe przywary – przecież sam także jest produktem własnej kultury. A pamiętać musimy, że jest to blisko stuletnia już powieść i nie jesteśmy w rozpasanej Ameryce, gdzie pisarstwo dla prostego człowieka robi od dawna furorę i nie trzyma się żadnych zasad. Tu autor stara się nie przekraczać nadmiernie pewnych granic, choć czuje się, że niekiedy przychodzi mu to z wielkim trudem. Ostra zaś jazda po niektórych paniach, łącznie z dosadnym ich czasem określaniem wystarczyłaby zapewne do posądzenia autora o mizoginizm (wszak ostatecznie nie oszczędza nawet Alicji Dammers, bo… nikogo nie oszczędza). Mimo to jakoś zgrabnie balansuje między skrajnościami, bawi się konwencją kryminału i pokazuje, jak łatwo można zasugerować czytelnikowi rozwiązanie, które on przyjmie bez zmrużenia oka, a dwie strony dalej obalić je kolejnym, nie mniej prawdopodobnym i tak prawie do końca powieści.
Klasyczne powieści maja swój urok, a ta dodatkowo odkrywa przed czytelnikiem mniej znane oblicze tej rzekomo purytańskiej Anglii sprzed stu prawie lat. Jak to zwykle bywa, co znamy wszak z własnego podwórka, jedną rzeczywistość pokazujemy na zewnątrz, inna drzemie pod powierzchnią. I autor subtelnie, a niekiedy dosadnie, choć zwykle z klasą, to ukazuje. Udaje mu się to wszystko w formie rasowego kryminału, którym nie zanudza czytelnika, acz ten niekiedy musi wykazać odrobinę cierpliwości. Ale jeżeli ma być to pojedynek intelektualny, to czasem trzeba wysilić szare komórki i uzbroić się w cierpliwość wobec twórcy. Zaręczam, że warto.