- Autor: Szczawiński Józef
- Tytuł: Trzeci kolczyk
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1980
- Nakład: 120000
- Recenzent: Mariusz Młyński
Rzadko mi się zdarza doczytać książkę do połowy i stwierdzić, że nic z niej nie rozumiem; jeszcze rzadziej przytrafia mi się sytuacja w której nawet po drugim przeczytaniu wciąż nie wiem o co w niej tak właściwie chodziło. A tak jest tutaj – jest to powieść niesamowicie chaotyczna i pogmatwana, nie ma w niej płynności i potoczystości, a przede wszystkim brakuje jej konsekwentnego i logicznego poprowadzenia akcji, co dla kryminału wydaje się być wręcz elementarne. Owszem, jest w tym szaleństwie jakaś metoda, książka swoją strukturą przypomina momentami film „Pulp Fiction” – ale u Tarantino był to ewidentny pastisz, tutaj zaś mamy typowego milicyjniaka: drętwego, propagandowego i sztucznego.
Nieznani sprawcy dokonują włamania do sklepu „Jubilera” na Krakowskim Przedmieściu; straty są oceniane na ponad trzy miliony złotych, kierownik zaś mówi, że oprócz wykazanej w spisie biżuterii skradziono też nie będący na wykazie kolczyk, który był w sklepie zdeponowany. Sprawę, na chwilę przed urlopem, otrzymuje kapitan Stefan Jedyński, który wkrótce otrzymuje informację, że jeden ze złodziei przechowuje skradzione fanty w mieszkaniu swojego ojca, emeryta Jana Maciaszczyka – i rzeczywiście, nieświadomy emeryt trzyma w walizce łup z kradzieży. Tymczasem młoda aktorka Małgorzata Barwińska przekazuje swojemu chłopakowi kolczyk, który otrzymała podczas stażu w Paryżu od Karola Karlssona, przedstawiciela firm medycznych. Wkrótce dziewczyna zostaje zabita rzuconym nożem, zostaje też zabity emeryt Maciaszczyk uderzony w głowę tępym narzędziem, zostaje też pobita sąsiadka emeryta, dziennikarka współpracująca z Jedyńskim oraz żona jednego z włamywaczy do „Jubilera”.
Wszystko się więc gmatwa niemożebnie, akcja co chwilę przenosi się w czasie, przewija się masa bohaterów niczego nie wnoszących do fabuły, a autor jest niekonsekwentny – Barwińska ma na imię Małgorzata czy Maja? Maciaszczyk teraz ma na imię Jan, a w czasie wojny miał Laurenty? Mówiąc krótko, króluje chaos; niektóre zastosowane przez autora pomysły trącą już nawet nie naiwnością ale wręcz infantylizmem, a obowiązkowy dla „Labiryntu” motyw współpracy z Zachodem sprawia wrażenie wciśniętego na siłę. I można się tylko zastanawiać co kierowało poetą Józefem Szczawińskim przy pisaniu tego kuriozum? W jego bibliografii znajdują się tylko dwa kryminały i to oddalone od siebie o dziesięć lat, nie jestem więc w stanie tego określić; jednak nie jest to problem, który zaprzątnie moją głowę – ta książka też nie jest warta tego, by myśleć o niej dłużej niż po przewróceniu jej ostatniej strony. A skoro tak, to w ogóle szkoda na nią czasu.