Błażej Andrzej – Kryptonim Kurtyna 168/2022

  • Autor: Błażej Andrzej
  • Tytuł: Kryptonim Kurtyna
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria:
  • Rok wydania: 1989
  • Nakład: 160000
  • Recenzent: Mariusz Młyński

LINK Recenzja Grażyny Głogowskiej

Czytając ten koszmarek kilka razy zerknąłem na stopkę redakcyjną, żeby sprawdzić, czy mnie wzrok nie myli – do składania oddano go w lutym 1989 roku, kiedy już zasiadano do Okrągłego Stołu, a druk ukończono w lipcu tegoż roku, kiedy władza wciąż nie mogła dojść do siebie po czerwcowym nokaucie. I w takim czasie Wydawnictwo MON funduje czytelnikom książkę, która wydaje się być spóźniona o prawie 40 lat – pytanie tylko co kierowało wydawcami przy wypuszczeniu na rynek tego kuriozum?

Mamy oto rok 1953 – trzech młodych chłopaczków o niemieckim pochodzeniu ucieka z Polski do Berlina Zachodniego; tam zostaje im złożona propozycja zostania szpiegami i powrotu w celu pozyskiwania nowych informatorów oraz przekazywania wiedzy o obiektach wojskowych. Andrzej Błażej to jednak nie John le Carre i stworzył książkę prostacką i prymitywną, pod każdym względem godną propagandowego bełkotu z okresu stalinizmu. Powieść jest wręcz obrzydliwie czarno-biała i dziecięco naiwna: działalność chłopców, tak na chłopski rozum, powinna być prowadzona tak, jak śpiewał Grzegorz Turnau czyli po cichu, po wielkiemu cichu; tymczasem przyszli szpiedzy, którzy mają podstawowe wykształcenie i przeszłość kryminalną, mają swój szpiegowski rozum albo w portfelu albo między nogami albo w butelce wódki – autor z lubością opisuje sceny w których bohaterowie chleją na umór, łaszą się do chętnie rozkładających nogi kobiet albo żebrzą o marki. Pocieszna jest scena w której chłopaczek przyjeżdża do rodziny w Bydgoszczy i mówi im: szpiegostwem się zajmuję, zobaczcie ile mam kasiory i jaki mam ładny zegarek. A może wy też byście chcieli? To rozejrzyjcie się w okolicy, czy nie ma tu jakichś obiektów wojskowych i dajcie mi znać. Zabawna jest scena w której jeden ze szpiegów przedostaje się do Polski: na brzegu Odry ustami nadmuchuje ponton, a następnie płynie na drugi brzeg jako wioseł używając rakietek do ping-ponga; szczytem naiwności jest zaś scena w której Niemiec instruuje chłopaka: jak Polacy cię złapią, to mów, że zwerbowali cię Amerykanie i teraz chcesz przejść na polską stronę. I ten bałwan to faktycznie robi!! – po schwytaniu go przez WOP mówi, że jemu jest wszystko jedno dla kogo pracuje. Czyli po jednej stronie barykady mamy generała Reinharda Gehlena, który przy pomocy takich leszczy chce w krajach demokracji ludowej pod kryptonimem „Kurtyna” założyć siatki szpiegowsko-dywersyjne, by wkrótce odbudować Wielkie Niemcy, a po drugiej dzielnych żołnierzy WOP i jeszcze dzielniejszych oficerów Urzędu Bezpieczeństwa – i takie arcydzieło czytelnicy dostali do rąk na miesiąc przed powołaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego.

I znów poczułem się jak Philip Marlowe w opowiadaniu „Ołówek”, który po przeczytaniu jakiegoś badziewia był na siebie zły, bo w tym samym czasie mógł przeczytać „Braci Karamazow” – sęk tylko w tym, że wiedziałem co mnie czeka; nie spodziewałem się jednak, że rzeczywistość przerośnie oczekiwania. Ta książka to nawet nie jest dokument epoki, to jest najzwyklejsza strata czasu – zamiast ją czytać lepiej wyjść na świeże powietrze.