Zeydler-Zborowski Zygmunt – 7 kanarków Maurycego 13/2014

  • Autor: Zeydler-Zborowski Zygmunt
  • Tytuł: 7 kanarków Maurycego
  • Wydawnictwo: Wydawnictwo LTW
  • Seria: Kryminał
  • Rok wydania: 2010
  • Nakład:
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Ewy Helleńskiej

Gaz i spokojna głowa

Autor nie wytrzymał gdzieś tak w połowie opowieści. Bo wystartował grzecznie, zgodnie z konwencją. Oto Maurycy (zdrobnienie: Moryś). Warszawski student, chorobliwie nieśmiały i dziecięco naiwny: „Już nieraz spotkał się z ludzką podłością, a przecież ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć w to, że ludzie są źli.” Nagle w jego poukładanym życiu następuje ciąg niezwykłych, a dramatycznych zdarzeń, których kompletnie nie rozumie.

Próbuje je po swojemu racjonalizować i początkowo – nic. Czytelnik oczekuje więc, że będzie mu sekundował aż chłopak – częściowo rozumem własnym, częściowo dzięki zbiegom okoliczności – jakoś ten węzeł rozsupła. Miło patrzeć, jak zahukany student sadza w cieniu znacznie bardziej mocarnych graczy. „Robił wrażenie dużego, pijanego dziecka, błądzącego wśród gęstej mgły współczesności.” Ostatecznie każdy oglądał choćby „Frantica” i z tuzin podobnych fabuł. To bardzo emocjonujące, gdy główny bohater skutkiem spiętrzenia niezrozumiałych okoliczności zaczyna podejrzewać, że to nie zastawiona na niego pułapka – komu by się chciało? – lecz ze to on sam postradał zmysły. Tu, początkowo, podobnie: „Apatycznie wlókł się ulicą, nie widząc i nie słysząc, co się wokół niego działo. Uparta, natrętna myśl brzęczała mu w głowie: >>Wariat, wariat<<. Czy rzeczywiście?”
To by jednak wymagało od autora ostrego kombinowania, a po co? Idzie więc – jak się rzekło: od połowy opowieści – powszechniejszym zwyczajem. I już nie oglądamy zagadki oczami gapowatego studenta, tylko dziesiątkami oczu na przemian. Są kapitanowie Downar i Walczak, jest przebiegła puszczalska ze Śląska na występach w stolicy, jest pewien profesor, który ukrywa mało chwalebny epizod okupacyjny, znajdzie się aktor-homoseksualista i jego dwór, obecny okaże się wpływowy i sytuowany dziennikarz warszawski, towarzystwo brydżowe w podwarszawskim pałacyku, malarz wysoce utalentowany w sztuce kopiowania mistrzów. I z dziesiątek postaci na przyprzążkę, jako to: plotkara z kamienicy, student-pijak, stróż skłonny do drobnych usług za flaszkę, staruszek-weteran z mazowieckiego przysiółka, specjalista od naprawy rogów jelenich, wiekowy hodowca kanarków. I kolejni. Co uzyskujemy? Ano, tzw. panoramę warszawki, co czytelnikowi zawsze dobrze robi na samopoczucie. Bo ogląda tłumek typków, których istnienie zawsze podejrzewał, a teraz ma ich czarno na białym. Że pierwotny zamysł powieści zanika, że się student autorowi znudził, o to mniejsza. Ważniejsze, że akcja skacze z punktu do punktu, że żywioł ludzki się kłębi. I tak do finału.
Mimo, iż szkoda, że tak to wszystko spsiało, to trzeba podnieść atuty. Pomysł z kanarkami, które – wbrew wszelkiej logice – padają otrute cyjankiem w najmniej oczekiwanych miejscach. Trup z nożem w piersi w pewnej willi na Żoliborzu, który nieodwołalnie znika. Profesor, który przypadkowemu studentowi zleca nocną misję, a następnego dnia nic nie pamięta. To bardzo miłe ze strony autora.
Jeszcze milsze są drobne uprzejmości, które autor świadczy czytelnikowi. Na przykład pod postacią obrazków z epoki.
Oto Moryś planuje się dostać nocną taksówką z Ochoty na Żoliborz.
„- A pan gdzie chciał jechać?
— Na Żoliborz.
— To kawał drogi. Forsę na nocny kurs pan masz?
— Mam – Maurycy pokazał dwie stuzłotówki.
– Dobra. Siadaj pan. Ale nie z tyłu. Tu, koło mnie.”
Rozmowa z cieciem:
„- Ćwiartula leci – powiedział, pociągając fioletowym nosem.
– Leci, panie Michale, leci – uśmiechnął się Kuźma. -Spokojna głowa.
– No, to w porządeczku. Jak gaz jest, to i głowa spokojna.”
W kwestii „gazu” jesteśmy dokładnie takiego samego zdania.
Pijak, częstowany nad miarę, objaśnia mechanizmy:
„- A spróbuj odmówić. Natychmiast stajesz się śmiertelnym wrogiem, człowiekiem podejrzanym, niegodnym zaufania, przyjaźni. Wychodzisz z obiegu, kończysz się. Tylko ten, kto chla wódę, ma u nas jakieś szanse życiowe.”
Ponownie zgadzamy się w całej rozciągłości.
Improwizowany występ poety awangardowego:
„Wstał blady blondyn i drewnianym głosem wyrecytował wiersz, który odznaczał się tym, że nie posiadał ani rymu, ani rytmu, ani sensu.
Zerwała się burza oklasków. Entuzjaści nowoczesnej poezji hałaśliwie okazywali swój zachwyt.
Zmęczony mistrz osunął się bezwładnie na tapczan, przy czym pobladł jeszcze bardziej.
– Wyprowadźcie go do łazienki – odezwał się ktoś trzeźwo oceniający sytuację.”
Obserwacja gastronomiczna:
„Kelner obrzucił ich krótkim, taksującym spojrzeniem, z pogardliwym wyrazem twarzy przyjął skromne zamówienie i wolno pożeglował w kierunku kuchni. Goście niepijący wódki to nie byli goście. Dla takich szkoda stolika.”
W powieści pobrzmiewa też muzyka z epoki.
„Idąc w dół Tamką, pogwizdywał cicho >>Most na rzece Kwai<<. Od paru dni nie opuszczała go ta melodia.”
„Pani Lena uśmiechnęła się do siebie i z powrotem opadła na poduszki. Wydęła wargi i cicho zaczęła pogwizdywać >>Que sera, sera<<.”
„Maurycy oczyścił ubranie, narzucił płaszcz i wybiegł na ulicę. Tutaj przynajmniej nie słyszał >>A mnie tak szkoda lata<<”.
Fakt. Nie mógł słyszeć z tranzystora „A mnie tak szkoda lata”, bo w piosence stoi: „A mnie jest szkoda lata”.
Lokum intelektualisty:
„Mieszkanie było jasne, wesołe, kolorowe. W każdym szczególe, w każdym najmniejszym drobiazgu widać było troskę o plastyczne wartości wnętrza. Nawet książki były tak ułożone, żeby ich kolorowe grzbiety harmonizowały się z całą płaszczyzną ściany.”
Ważna diagnoza społeczna:
„Był nieduży, barczysty. Miał wystający brzuch, krwią nabiegłe oczy i szeroką, czerwoną twarz. Wyglądał na nałogowego alkoholika.”
To ważne – bardzo łatwo pomylić alkoholika nałogowego z alkoholikiem nienałogowym.
Zdanie epokowe z zakresu logiki. Jeżeli rysują się dwie możliwości to śledczy od razu punktuje:
„Istniały bowiem dwie alternatywy…”
Tą palącą kwestię po latach podejmie pewien serial Stanisława Barei.
No, i rzeczy bezcenne: aforyzmy, mądrości życiowe, światłe drogowskazy w ciemnym tunelu naszego losu:
„Łatwo się przyzwyczaić do wydawania pieniędzy, ale odzwyczaić się…”
„Na całym bowiem świecie, niezależnie od ustroju i szerokości geograficznej, słowo >>milicja<< czy >>policja<< oddziałuje w sposób deprymujący na ludzi choćby nawet najuczciwszych.”
„Kto fałszuje czek, ten musi umieć to robić.”
„Nie ma na świecie rzeczy niemożliwych.”
„Nigdy nie wiadomo, do czego człowiek jest zdolny. To zależy od okoliczności.”
„Trudno jest uważnie słuchać wykładów, kiedy ma się głowę nabitą zupełnie czym innym.”
„Człowiek to dziwna istota.”
„Tak, dziwnymi ścieżkami kroczą losy człowieka.”
I wreszcie konstatacja, do której – jako krytyk filmowy – doszedłem sam. Z tym, że zabrało mi to pół życia. A przecież mogłem przeczytać tę powieść i wiedziałbym od razu:
„Nie wszystkie filmy amerykańskie są dobre.”
A tak – jestem pół wieku w plecy.