Gordon Barbara – Filiżanka czarnej kawy 29/2013

  • Autor: Gordon Barbara
  • Tytuł: Filiżanka czarnej kawy
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr 16
  • Rok wydania: 1970
  • Nakład: 100000
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego

Fatalny baraczek

Pomysł ciekawy, nicowany zresztą prze kino. Scena kluczowa z punktu widzenia zabójstwa, w relacjach kilkorga przypadkowych świadków. Opisy tej samej chwili, podane w symultance. Każdy pamięta jakiś kawałek, ale daleko mu do ogarnięcia tego puzzla.

Do miasteczka Kramno u zachodniej granicy przyjeżdża koleją starsza pani. Idzie do miejscowego sędziego, skutkiem czego sędzia umiera (prawdopodobnie otruty), a starsza pani też schodzi, bo wbiegła przed maskę ciężarówki, która nie zdążyła wyhamować. Przy czym żona sędziego, miejscowa lekarka i ich przyjaciel, również lekarz, mają się ku sobie. W dodatku oboje byli przy śmierci sędziego. To oni są pierwszymi wplątanymi (bo jeszcze nie podejrzanymi) w sprawę. Ale niekoniecznie o pokątny romans na towarzyskich szczytach Kramna chodzi. Tropy prowadzą – co częste u Barbary Gordon – w okupacyjną przeszłość.

I niech one sobie prowadzą, a my wnikamy  w detale. Najpierw koloryt. Czytamy, że miasteczko Kramno jest nad wyraz skromne, ale „jest tu kilka restauracji”. Jedno miasteczko i „kilka restauracji” – to i dzisiaj nie bywa. Choć za PRL-u możliwe były i takie cuda. W okolicach Chodzieży, Trzcianki, Czarnkowa czy Wałcza (między Piłą a Poznaniem) za Gierka pobudowano sieć „zajazdów” z obszernymi salami bankietowymi, barkami alkoholowymi i podobnymi. Podkreślam – całą sieć (stoi do dziś). Tylko że miejscową ludność stać było, by raz na miesiąc kupić sobie połówkę i spożyć w gronie rodzinnym.

Są i piękne okoliczności przyrody, jako to: „słoneczny krajobraz poobtykany gęsto ciemnymi poduchami lesistych pagórków”. I opis burzy rozmachem dorównujący temu z XII Księgi „Pana Tadeusza”: „Płachty chmur przelatywały szybko przez niebo i ścierały z niego gwiazdy jak pojedyncze literki na czarnej szkolnej tablicy”.

Przewija się w tej „Ewie…” sporo interesujących zasobów kadrowych. Czytamy o kapitanie MO: „Kozłowicz lubił dzieci, zwłaszcza chłopców”. Wtedy to jednak znaczyło co innego niż dziś. Menel nazwiskiem Burnas pytany, czy był w krytycznym dniu u zamordowanego, odpowiada: „Być byłem. Czemu nie miałem być”. I nie jest podejrzewany przez milicję o posłużenie się atropiną jako trucizną. „O atropinie w życiu nie słyszał, a gdyby usłyszał, myślałby, że to nowy gatunek wódki”. Jest pewien kierownik, który idzie do sędziego z koniakiem w roli łapówki. Z tym, że koniak powinien być napoczęty, bo wówczas podpada on pod poczęstunek, a nie pod łapówkę. O niewieście, która przyjeżdża do rzeczonego Kramna, narrator cały czas mówi per „staruszka”, a tu się okazuje, że ona miała raptem 56 lat.
Z kolei pewien pracownik PKP jęczy pod brzemieniem zawodowych obowiązków: „Co to za robota być za konduktora. Za wszystkich myśleć, za wszystkich odpowiadać”.

Polszczyzna się tu mieni jak cekiny na Cygance. Oto rzadki pleonazm „nieproszony intruz”. „Dokąd lecim” – pytanko taksówkarza. Porucznik Socha z Kramna klnie na czym świat stoi, ale jedyne brzydkie słowo, jakie jest cytowane, to „licho”. Leki w szpitalu są „rozchodowywane”. Biednego trzynastolatka bezwzględny morderca dopada w drewutni, które to miejsce od razu zyskuje milicyjne miano: „fatalny baraczek”. Czyż nie złowieszczo? Aha, i „to też” ( w znaczeniu: więc)  pisze się razem. Ale bez takich mijanek z ortografią czulibyśmy piekący niedosyt.
Z rozczuleniem czytamy nazwy „Centrala Ogrodnicza i Nasienna”. Ojciec piszącego te słowa, wieloletni i dozgonny działacz ZSL-u został wypchnięty z ramienia na „inspektora” rolniczej spółdzielczości. Ach, jakże się ta spółdzielczość z tego faktu ucieszyła. Bo Staszek Kot znany był z tego, że papiery go nudziły, a wódeczka przeciwnie. I jak on wstępował do magazynu, żeby go bezlitośnie zlustrować, to tam już na niego całe dobro czekało. Czyli połówka i weki. Połówkę w siebie, a weki do domu – jako oznaka prestiżu, że tak go (dziś już śp.) niby szanują. A wszystko po to, żeby macherzy z branży nasiennej mogli spokojnie kręcić interesy, z których budowali swoje klockowate wille na przedmieściu. Nawiasem – Staszek też zbudował. Ale – dajmy na to – deski na podłogę nosił po kilka na własnych plecach z tartaku, bo oczywiście nie starczało na furmankę.

Wreszcie napotykamy zdanie-przełom: „Osoby były różne”. Słowo w słowo tak samo autor niniejszego odpowiada następnego ranka, kiedy go pytają, kto był na imprezie? Ponieważ wcześniej nastąpił stan, który niniejsza „Ewa…” opisuje po mistrzowsku:  „Usta nie czują nic, ale przełyk reaguje”.