- Autor: Łysakowski Jan
- Tytuł: Spotkanie w Bieszczadach
- Wydawnictwo: KAW Rzeszów
- Rok wydania: 1983
- Nakład: 30000
- Recenzent: Norbert Jeziolowicz
Krem do twarzy w Bieszczadach
Autor powieści czyli Jan Łysakowski to zapewne jedna z bardziej barwnych postaci życia literackiego południowo-wschodniej Polski. Należał on na przykład do założycieli rzeszowskiego oddziału Związku Literatów Polskich.
W tym mieści pełnił także funkcję redaktora naczelnego lokalnego czasopisma społeczno-kulturalnego „Profile”. W życiorysie ma także 9-letnią służbę Ludowym Wojsku Polskim — nawet debiut prozatorski ukazał się w troku 1953 w tygodniku „Żołnierz Polski”. I tak się składa, że wszystkie trzy nagrody literackie, jakie otrzymał w życiu pochodziły z Ministerstwa Obrony Narodowej. W tym kontekście faktycznie nieco dziwne jest, że „Spotkanie w Bieszczadach” jest wydane przez oddział rzeszowski Krajowej Agencji Wydawniczej, tym bardziej że cała koncepcja tej powieści bardziej jednak pasuje do katalogu wydawniczego Wydawnictwa MON ze względu na przebijający z każdego szczegółu charakter kombatancko-partyzancki oraz odwołania do krwawych czasów wojny z bandami UPA. Wygląda zresztą na to, że Łysakowski nieco na siłę (czyli pewnie dla pieniędzy) wtłoczył w ramy powieść milicyjnej inną historię, która zapewne miała być opisem życia oraz postaw psychologicznych milicjantów z bieszczadzkiego posterunku, co stało się niewątpliwie ze szkodą dla intrygi kryminalnej, a i w innych kontekstach książka ta broni się raczej słabo.
Początek powieści nawet nie jest taki zły: w letnim sezonie 1979 roku anonimowy turysta namiotowy przyjeżdża w Bieszczady. Rozbija namiot w lesie nieopodal Cisnej, ale w bardzo odludnym miejscu i niezwykle dokładnie bada całą okolicę. Po kilku dniach zaczyna go z ukrycia obserwować inny, ale także anonimowy turysta. Wreszcie któregoś dnia po wielkiej burzy drugi turysta zabija pierwszego, a następnie przywłaszcza sobie tajemnicze znalezisko, które było celem poszukiwań.
Ale samo śledztwo to po prostu bułka z masłem: nigdy nie myślałem, że znalezienie kogoś w Bieszczadach w sezonie jest aż tak proste. Najpierw u jednego z miejscowych pijaczków pojawia się refleksja o jednym z napotkanych turystów jako potencjalnym mordercy. Trochę jednak mało wiarygodne jest, aby lakoniczny opis: „blondyn w brązowym ubraniu” wystarczył do efektywnych poszukiwań, ale pomimo wszystko milicjanci podjęli ten ślad.
Dziwne natomiast jest, iż inne możliwe wątki śledztwa, czyli relacje z żoną czy w miejscu pracy są przez funkcjonariuszy wyraźnie lekceważone. Starszy sierżant Borek jedzie do żony inżyniera do Świdnika, dopiero dwa dni po znalezieniu zwłok. Następnie w okolicy milicjanci znajdują stary bunkier, który przez trzydzieści lat pozostawał był dobrze ukryty, co natychmiast wprowadza nową linię śledztwa odwołującą się do historii walk z bandami UPA. Kolejna kwestia to plotki na temat skarbów zgromadzonych przez dowódców oddziałów ukraińskiej żandarmerii skarbów pochodzących z rabunków i plądrowania wsi. Ale nawet tutaj znamy tylko przypuszczalne pseudonimy. Ale pomimo to akcja posuwa się wartko dalej — chociaż nikt ze starych mieszkańców nie chce na ten temat nic opowiadać (ani nawet pamiętać tych czasów okrutnej i krwawej wojny domowej). Zresztą w wyniku Akcji Wisła niezbyt wielu jest już tych, którzy mogą cokolwiek pamiętać.
Ale książka te ma jeden element interesujący, ponieważ różniący ją od typowych powieści milicyjnej. Akcja rozgrywa sie bowiem na prowincji, ale jednak śledztwo prowadzone jest na terenie całego kraju. Natomiast środki techniczne i logistyczne, którymi dysponuje posterunek w Cisnej dalece nie przystają do wymagań tamtych czasów — tutaj nie ma służbowych dużych fiatów, polonezów z podrasowanymi silnikami czy śmigłowców. Oczywiście, można sobie jeszcze wytłumaczyć, że pies tropiący to w bieszczadzkich lasach i tak jest najbardziej przydatną pomocą, a rower to praktyczny środek lokomocji. Ale fakt, iż na posterunku jedyny samochód to wóz terenowy z brezentowym dachem to zdecydowany dysonans z rozmachem działań MO z powieści Edigeya, Zeydlera –Zborowskiego czy chociażby serialu „07 zgłoś się”.
Aparat milicyjny jest w stanie sprawdzić podejrzanych w Kaliszu, ale już podróż starszego sierżanta Borka na Wybrzeże odbywa się koleją i trwa prawie dwa dni w jedną stronę, bo wszakże nikt nie udostępni funkcjonariuszowi służbowego środka transportu na tak odległą delegacje. Podróż z Cisnej to najpierw połączenie do Sanoka, stamtąd do Warszawy, a po przesiadce do Koszalina i tylko ten ostatni etap trwał „całą noc i pół dnia”. Tak, że na trasy do Świdnika czy Sanoka główny bohater wybiera się raczej na wysłużonym motocyklu – jest to jednak cały czas powiązane z ryzykiem awarii silnika w niemalże muzealnej już maszynie. No i nie ma mowy nawet w skrytych marzeniach o służbowych kawalerkach z chociażby ciemną kuchnią — starszy sierżant może sobie w Cisnej pozwolić na wynajmowanie pokoju w domku pewnej wdowy..
W życiu pozasłużbowym Borek natomiast nie chce się żenić, ale za to podrywa dość obcesowo (tym niemniej z sukcesem) córkę własnej gospodyni, jako czołowy nowoczesny dandys w całej okolicy. Zresztą zawodowe ambicje sierżanta pozostawiają jedynie niewiele czasu na sprawy prywatne. Ale z drugiej dla strony dla milicjanta żoną jest jego służba, a prawdziwym domem posterunek i żadna kobieta nie jest w stanie tego zastąpić.
Używa on wody kolońskiej po goleniu, a nawet — o zgrozo ! – wciera co rano w twarz krem. Powiedzmy sobie od razu szczerze: różne rzeczy się działy w Peerelu, ale już jeśli trafiał się w powieści milicyjnej mężczyzna używający kremu do nawilżania dowolnej części ciała to ewidentnie okazywał się on mordercą albo co najmniej czarną owcą na łonie socjalistycznego społeczeństwa, łachudrą czy dziwkarzem.
Klubowiczów zainteresuje może także fakt, iż Borek czytuje powieści Joe Alexa, chociaż nie wiem kiedy znajduje na to czas. Nie traktuje on powieści kryminalnych jednak lekceważąco, ale nawet z uznaniem mówi o dobrych pomysłach tego autora. Gdyby więc istniał jego pierwowzór, to mógłby nawet zostać członkiem Klubu MOrd.