Sekuła Helena – Złoty blues 102/2010

  • Autor: Sekuła Helena
  • Tytuł: Złoty blues
  • Wydawnictwo: Wielki Sen
  • Seria: Seria z Warszawą
  • Rok wydania: 2010
  • Recenzent: Marzena Pustułka

LINK Recenzja Adama Sykuły

Utopiona intryga

Od razu musze się  przyznać , że książka ta rozczarowała i zirytowała mnie jak mało co.

Zdążyłam polubić majora Korosza, którego poznałam wcześniej ( mam na myśli Tęczowy cocktail i Kieliszek bordeaux ),  tu jednak jawi się on jedynie jako wylęgarnia coraz bardziej absurdalnych pomysłów. Zirytowały mnie już pierwsze strony. No bo co my tu mamy? Odzywa się telefon pogotowia milicyjnego i dyżurny kapitan słyszy dwa urywane słowa „Nap…ad, r…atunku.” Co robi nasz dzielny dyżurny? Najpierw przytomnie zleca centrali natychmiastowe sprawdzenie z jakim numerem połączony był numer pogotowia, ale potem….Natychmiast zleca całkowitą blokadę całego miasta! „Uwaga! Wszystkie radiowozy! Zarządzam blokadę miasta!…notować numery samochodów opuszczających granice Warszawy….rezerwowa grupa radiowozów również do akcji….” I za chwilę:  „Akcja specjalna dla posterunków stałych, patroli i tajnej służby wywiadowczej — zarządzam blokadę miasta.” Mój Boże, i to wszystko z powodu dwóch anonimowych słów w telefonie?  Cała, w końcu niemałą aglomerację miejską pozbawia się milicji z powodu  niesprawdzonego, anonimowego telefonu? A może był to głupi żart, może jeszcze głupszy dowcip? Czy nie logiczniej byłoby wysłać  na miejsce najbliższy patrol w celu sprawdzenia co naprawdę wydarzyło się  willi na Saskiej Kępie, a dopiero potem podejmować dalsze decyzje? I co do diabła miała tam robić tajna służba wywiadowcza?! Poza tym , nie jestem pewna czy dyżurny oficer ma uprawnienia do podejmowania takich decyzji, wydaje mi się , że potrzebna jest zgoda kogoś wyższej rangi. Ale nic,  jedźmy dalej. Do akcji wkracza major Korosz. Prowadząc trudne śledztwo major wpada na pomysł, aby willę napadniętego i zaginionego w końcu inżyniera skonfiskować i po prostu  sprzedać na licytacji ( pieniądze dla Skarbu Państwa). Podstawa prawna — inżynier kupił willę za kradzione pieniądze. Chwileczkę proszę państwa, nie jestem prawnikiem, ale wiem, że podstawą do ukarania jest udowodnienie podejrzanemu winy. A inżynierowi jeszcze nikt niczego  nie udowodnił, ba, jeszcze go nikt nie odnalazł! A może ktoś go wrabiał w całą aferę? Nie takie cuda widzieliśmy. Rozumiem zaplombować i czekać do wyjaśnienia, ale sprzedawać? Zresztą motywy takiego postępowania  majora tez były wydumane na siłę i do niczego w końcu nie doprowadziły ( jak można było przewidywać).  Nawiązując do poszukiwań inżyniera nasuwają się  następne wątpliwości — jakim cudem milicja nie ma zdjęcia poszukiwanego? W całym cywilizowanym świecie ( a chyba do takiego należymy) dorosły człowiek  posługuje się wieloma dokumentami opatrzonymi jego podobizną. Może to być np. dowód osobisty, paszport,  prawo jazdy, legitymacja ubezpieczeniowa, książeczka wojskowa lub jeszcze inne (co kraj to obyczaj ). Wystarczy poszukać w odpowiedniej instytucji. Ale nie, major na to nie wpadł, wpadł natomiast na następny „genialny” pomysł , aby w celu znalezienia zdjęcia inżyniera przeszukać wszystkie w mieście ( Warszawie!!) zakłady fotograficzne . Domyślam się, że już w 1961 roku nie  było ich mało. „Inspektor zlecił teraz Cieślikowi zgromadzenie wszelkich odbitek, negatywów i klisz jakie znajdzie w zakładach fotograficznych w Warszawie z okresu ostatnich sześciu lat.” Czym skutkuje pomysł majora? „Niebawem laboratorium fotograficzne Zakładu Kryminalistyki miało do dyspozycji około stu tysięcy najróżniejszych zdjęć, negatywów i klisz. (…)  Trzydziestu ekspertów pracowało nad tym ogromnym materiałem”. Tylko skąd oni wzięli trzydziestu ekspertów?! Może ten pomysł przyniósł efekty ( wg autorki) , ale czy to w ogóle było wykonalne? Śmiem wątpić. Ale najbardziej podobał mi się major Korosz , kiedy zażądał od przełożonych ni mniej ni więcej tylko dwudziestu pięciu prawdziwych  brylantów oprawionych w platynę, potrzebnych do urządzenia pewnej mistyfikacji.  Po prostu gruchnęłam śmiechem. Wielka szkoda, że ten pomysł majora nie przeszedł, bardzo byłam ciekawa skąd wzieliby takie brylanty. Ponieważ ta kolia przewija się w książce od początku zajmijmy się nią bliżej. Dokładny opis znajdujemy na stronie 88: „Kolia. Dwadzieścia pięć blauwaissów bez skazy. Najmniejszy czterdzieści karatów. Dwanaście z nich po siedemdziesiąt i więcej. Szlif amerykański. Oprawa z platyny — szkoła mediolańska”. No tak….Nie wiem, jakie pojęcie o diamentach mają inni czytelnicy, ja ma podstawowe, ale chyba niezłe. Kiedyś  oglądałam w skarbcu sułtańskiego pałacu w Istambule brylant ogromnej wartości, był strzeżony bardziej niż Mona Lisa w Luwrze. Też za pancernym szkłem, w otoczeniu uzbrojonych strażników, wolno było się przed nim zatrzymać najwyżej kilka sekund. Miał około 80 karatów, wielkość małej  gruszki. Należy podobno do największych na świecie. Nie polegając jednak tylko na swojej pamięci sprawdziłam rzecz u źródeł (www.andrzejbaranowski.pl/diamenty.htm ) . Dowiedziałam się tam między innymi , że brylant jednokaratowy ma średnicę 6,5 mm. Nietrudno obliczyć, że najmniejszy brylant w naszej kolii ma średnicę 2,6 cm , a dwanaście ( tych po 70 karatów ) mają średnicę 4,5 cm. Wyobraźcie sobie teraz kolię złożoną z 25 takich  ( i większych) kamieni ! to już nie byłaby kolia ale sznur brylantów, co samo w sobie jest absurdem. Pozostawiając kwestie techniczne wspomnę tylko, że najsłynniejsze brylanty na świecie maja wielkość nawet od 30 karatów do ponad 100 ( prawdziwe tuzy po 200 i więcej karatów są niezmiernie rzadkie),a  wspomniane przez autorkę blauwaissy  to brylanty o niespotykanej niebieskawobiałej barwie, należące do najrzadszych i najbardziej cennych na świecie. Znalezienie się takich kamieni w jednej kolii jest absolutnie nieprawdopodobne i byłoby ewenementem  na skalę kosmiczną. A major Korosz , upierając się przy swoim pomyśle sugerował, że może by tak gdzieś wypożyczyć…. No , to już nawet nie jest śmieszne. Ja rozumiem chęć autorki ubarwienia fabuły i zaintrygowania czytelnika , ale wszystko ma swoje granice. Pewne zasady obowiązują. Takich absurdów w książce jest  więcej, nie sposób wszystkich  wymienić ( chociażby poszukiwania zaginionej pielęgniarki, która spóźnia 10 minut (!)  na spotkanie z majorem, prowadzone na skalę niebywałą — a może idąc do majora zagapiła się na wystawę z butami, albo gdzieś w kawiarni zapija stresa koniaczkiem? Przecież to kobieta!! )   I tak w powodzi absurdu została utopiona całkiem dobra intryga, bo alchemiczne pomysły inżyniera podobały mi się niebywale. Nie na darmo w latach siedemdziesiątych uknuto slogan „Polak potrafi”. Mam takie wrażenie, że albo autorka nie znała prawdziwych możliwości operacyjnych milicji tamtych czasów ( co wydaje mi się nieprawdopodobne ) , albo po prostu przedobrzyła w opisywaniu ich  żmudnej i męczącej  pracy ( jeżeli latanie „Sabeną” i „Air France”  po całym świecie za pieniądze podatników można uznać za męczącą pracę ).  Niestety. Hit czy kit?  Kit!!!!