Edigey Jerzy – Trzy płaskie klucze 132/2010

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Trzy płaskie klucze
  • Wydawnictwo: Czytelnik, Wielki Sen
  • Seria: Z jamnikiem, Seria z Warszawą
  • Rok wydania: 1965, 2010
  • Nakład: 20290, bn.
  • Recenzent: Anna Lewandowska

LINK Recenzja Ewy Gryguc
LINK Recenzja Tomasza Kornasia
LINK Recenzja Adama Sykuły

Jak ukraść dziesięć milionów

„Trzy płaskie klucze” Jerzego Edigeya to ciągle jeden z najbardziej poszukiwanych milicyjniaków. Zapewne dlatego, że wydany był przed laty w niewielkim jak na owe czasy nakładzie (1965 r., 20 tys. egz.). Myślę jednak, że i temat, i sposób poprowadzenia akcji też się przyczyniły do jego poczytności.
Akcja toczy się w Powszechnym Banku Rzemiosła w Warszawie, z którego skarbca w nadprzyrodzony sposób wyparowało 10 milionów złotych. W nadprzyrodzony, bowiem zwykły złodziej w pojedynkę nie miał najmniejszych szans na rabunek. Wprawdzie były to czasy, kiedy elektroniczne zabezpieczenia skarbców bankowych były dopiero w powijakach, ale ten był tak doskonale pilnowany, że właściwie elektronika wydawała się tu zbędna. A poza tym do otwarcia pancernych drzwi potrzebne były trzy nietypowe klucze, właściwie niemożliwe do podrobienia, dysponowali nimi trzej dyrektorzy (każdy miał jeden klucz) i tylko oni w komplecie mogli otwierać skomplikowane zamki.
Drzwi do skarbca z nietypowymi zamkami zostały wykonane przez angielską firmę w początkach XX wieku. Po wojennych zawieruchach ocalał właściwie tylko jeden komplet kluczy, drugi, dorobiony mozolnie po wojnie przez wybitnie uzdolnionego ślusarza, spoczywał bezpiecznie w Komendzie Głównej Milicji. Żaden z dyrektorów nie dawał nikomu swojego klucza, komplet z milicyjnego depozytu był nie do ruszenia, a oczywiście milicja poza wszelkimi podejrzeniami, na zamkach skarbca nie było żadnych śladów włamania, a jednak pieniądze zniknęły.
Śledztwo prowadzi kapitan Piotr Jarkowski, a pomaga mu porucznik Roman Widera. Autor zestawił ich na zasadzie kontrastu: Jarkowski to człowiek spokojny, systematyczny, starający się po kolei wyświetlić wszystkie aspekty sprawy, natomiast Widera to raptus, jego metoda to zamknąć pierwszego z podejrzanych „na dołku”, jak posiedzi parę godzin, to zmięknie i się przyzna.
A podejrzanych jest sporo: wszyscy trzej dyrektorzy, cały dział księgowości, który owego feralnego dnia świętował zamknięcie bilansu, zakrapiając to wysokoprocentowym alkoholem, a oprócz tego jeszcze parę innych osób, które teoretycznie mogły mieć dostęp do kluczy, bo one są tu najważniejsze, bez nich nikt nie mógł dostać się do skarbca.
Milicjanci już na wstępnie trafiają na mur oporu: pracownicy banku wyraźnie dają im do zrozumienia, że są tu niemile widziani, a bankowy woźny, Franciszek, pracujący w banku jeszcze od przedwojennych czasów, okazuje im zdecydowaną wrogość. Bez przerwy powtarza, że za czasów prezesa Potulickiego (czyli jeszcze przed wojną) nikt nie wołałby do banku żadnej policji ani milicji, bo bankowcy to jedna rodzina, a rodzinne brudy pierze się we własnym gronie. Dało to tylko taki efekt, że milicjanci bliżej zainteresowali się rodziną nieżyjącego już prezesa Potulickiego, co przyniosło całkiem nieoczekiwane rezultaty.
Śledztwo, mimo wrogiej atmosfery, toczy się swoimi torami i zagadka w końcu zostaje wyjaśniona. Oczywiście złodziejem okazuje się najmniej podejrzany, czyli zgodnie z prawidłami sztuki.
„Trzy płaskie klucze” niczym specjalnie nie zaskakują, ale warto je przeczytać, bo dość barwnie oddają atmosferę Warszawy wczesnych lat sześćdziesiątych. Jest tu sporo obrazków obyczajowych, pokazujących pokątny handel mieszkaniami, biżuterią i różnymi innymi trudnymi do zdobycia dobrami. Jest też wycieczka w przeszłość, bo jeden z podejrzanych ma „haki” w życiorysie jeszcze z czasów wojny. Jest dość szczegółowy opis pracy ówczesnych banków i możemy się na przykład dowiedzieć, co to jest i czemu służy rezerwa bankowa. No i mamy jeszcze „nieboszczkę” Kameralną na Foksal, przed którą jeden z głównych bohaterów awanturuje się z portierem i pierze po pysku przypadkowego przechodnia.
Ale przede wszystkim mamy dość szczegółowy opis ówczesnych zabezpieczeń bankowych. Dzisiaj człowieka wyparła elektronika, ale czterdzieści pięć lat temu to ludzie byli najważniejsi, od nich zależało bezpieczeństwo złożonych w skarbcu pieniędzy. Pilnowali ich w dzień i w nocy, a żeby nie ulec pokusie zdrzemnięcia się na służbie, co pół godziny musieli nakręcać specjalne zegary.
A nasi dzielni milicjanci, zastawiając pułapkę na złodzieja, musieli gnieździć się w ciasnym pomieszczeniu magazynku obok skarbca, zamiast wygodnie siedzieć przed monitorami i obserwować jego poczynania. Ech, ciężkie to były czasy!