- Autor: Rowiński Aleksander
- Tytuł: Świat się kończy
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1972
- Nakład: 100000
- Recenzent: Wiesław Kot
LINK Recenzja Ewy Helleńskiej
Pchły na brudnym psie
Zbrodnia jest w tej powieści na doczepkę. W pierwszym zdaniu „Świat się kończy” Aleksandra Rowińskiego zostajemy poinformowani w stylistyce megafonu dworcowego o zabójstwie. Kolejne cztery zdania dodają po jednym wyjaśnieniu, żeby było z głowy.
Jeszcze ociupinę bełtania w temacie i od trzeciej strony tekstu do stronicy sygnowanej cyferką 179 możemy o tym przykrym fakcie zapomnieć bez najmniejszej szkody dla lektury. To śmiałe posunięcie stylistyczne autor wyjaśnia bez ociągania. Otóż porobiło się tak, że milicyjna wysoka komisja śledcza zabuksowała w swych poczynaniach od nadmiaru materiału zebranego w sprawie. Tak się zapętliła, że tylko zawiązać tasiemką szarą teczuszkę i wcisnąć ją do segregatora – nie wątpimy, że szczupłego – ze sprawami nierozwiązanymi. Ale w tym delikatnym momencie przed majorem Rymszą staje dzielny reporter – jak najbardziej cywil – i bierze na siebie półtora tysiąca stron protokółów i stos taśm z przesłuchań. On to jeszcze raz przemiele, bo a nuż! No i już wiemy z czego składa się tak naprawdę rzeczony utwór powieściowy. Zbrodnia i wykrycie sprawcy to tylko preteksty, by książeczkę wydać w „Klubie Srebrnego Klucza”, co gwarantuje poczytność. Natomiast prawdziwym nadzieniem tej historyjki jest polski obyczaj z okolic roku 1972.
Ale, ale. Ciut powyżej przytoczyłem nazwisko oficera służb: Rymsza. I natychmiast odezwał mi się w głowie dzwoneczek. Przecież nazwisko „Rymsza” jest z „Pana Tadeusza”. Kiedy Protazy w pierwszej księdze wspomina znaczące procesy sądowe owych lat, wspomina także jakiegoś Rymszę. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, żebyśmy to my nie popełniali zbrodni na polskim kryminale. To łatwizna pokpiwać z fabułki i postaci. Ale rzeczą niezbędną jest wychwytywanie w tych powieściach aluzji do naszej kultury narodowej. Odkrywanie głębokiego osadzenia tych kryminałów w przestrzeni kultury europejskiej. A jest tu zadań bez liku. W „Świat się kończy” wychwyciłem śmiałe porównanie: pewna blondynka miała „oczy jak mickiewiczowskie niebo”. Zabijcie mnie – nie wiem, o jakie niebo chodzi. W samym „Panu Tadeuszu” jest kilka wykluczających się opisów. Ale za to jakie pole badań się tu otwiera!
Wracajmy do powieści. W miąsku obyczajowym pojawia się pasmo przygód pewnej pani spod Garwolina, która wyrusza na delegacje erotyczne w różne strony kraju. Jak refren powraca fraza: „Tu doszło między nimi do zbliżenia”. A zbliżenia mnożą się gwałtownie, bo w tej galopującej narracji „fakty, fakciki rozmnażają się jak pchły na brudnym psie”. Wiele z nich przynosi cenne obserwacje. Na przykład seksturystka daje bukiet cennych uwag z zakresu rynku pracy: „Uważam, że w ogóle nie da się porównać roboty przy gospodarstwie z pracą fryzjerki, tu gnój, a tam wszystko pachnie”. Prawda, że brzmi jak Dzwon Zygmunta? A im więcej znajomych rzeczonej pani, tym podobnie głębinowych stwierdzeń więcej. Weźmy niejakiego Cholewiaka, kierownika technicznego w Hucie „Warszawa”. Nie kto inny jak on zadeklarował śmiało: „Jeszcze tak nie było, żeby nie było”. Niektórzy partnerzy, co to zaliczyli z bohaterką „zbliżenie” bywają perfidni. Jeden taki, który rozpoczął podryw naszej weteranki podpuszcza czytelnika. O swej zdobyczy mówi: „Przechodzi jak wielbłąd ze Starego Testamentu przez biblijne ucho igielne”. No i co Państwo na to? Pół biedy, że jak to „ucho” ze Starego Testamentu, to – nie ma to i tamto – musi być biblijne. Ale przecież owo „ucho” wcale nie jest ze Starego, lecz z Nowego Testamentu. Wniosek? Czytelnikom-nieukom od „Srebrnego Kluczyka” wara! Podobnie osobom o mało wyrobionym doświadczeniu życiowym. Ich, żeby przekonać do śmiałej obserwacji psychologicznej, trzeba wysłać na pogadankę. A tu niejaki sierżant Makuch daje prosty żołnierski wykład na temat tzw. walki płci: „Z babą, panie, samą dobrocią niczego nie zwojujesz, trzeba podejść z zupełnie innej strony, pogłaskać i w łeb, pogłaskać i w łeb”. I dalej: główna bohaterka po raz pierwszy zawitała do Krakowa. Że „doszło do zbliżenia” z pierwszym poznanym tu taksówkarzem ledwo napomykam, bo szkoda miejsca na odnotowanie wszystkich podobnych incydentów. Ciekawsze są wrażenia turystki ze zwiedzania miasta. Byle prowincjuszka paplałaby banały, że Sukiennice, że Wawel. A tu czytamy: „miasto wywarło na mnie korzystne wrażenie, podobała mi się dekoracja wystaw sklepowych i kolorowe stragany, ustawione w różnych zakamarkach”. Spojrzenie czyste i nieskażone.
Tu, proszę Państwa, mówię basta! Bo ciągnąc tę wyliczankę zamęczyłbym czytelników. A poza tym oni też mają prawo odłowienia pereł rzuconych przed wieprze (Nowy! Testament)
Wracam do puenty, czyli końcowego nawiasu historii kryminalnej rozpętanej w pierwszych słowach. O co było tyle hałasu? O natręctwo. Sprawca doznał natręctwa i musiał zabić. Nic poza tym. Na szczęście przyznał się sam, za co też tuż przed egzekucją dostał papierosa i szklankę czystej wody. Opróżnił ją kilkoma głębokimi haustami.