- Autor: Kryspin I. J.
- Tytuł: Platynowa jaszczurka
- Wydawnictwo: KAW
- Seria: seria Czerwona Okładka
- Rok wydania: 1977
- Nakład: 100000
- Recenzent: Wiesław Kot
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego
Czar tandety
Uwielbiam ten subtelny moment, kiedy narrator pęka. Opowieść biegnie sobie grzecznie relacjonowana w trzeciej osobie z punktu widzenia porucznika Janusza Kulika i jego przełożonych. My – czytelnicy – sekundujemy punktowi widzenia milicjantów i chcemy wiedzieć dokładnie tyle, ile wiedzą oni – na danym etapie śledztwa.
Ewentualnie sami snujemy sobie domysły na podstawie różnych odprysków, które porucznik Kulik i zwierzchnicy rozrzucili w trakcie przesłuchań. Klasycznie opisała tę zabawę Agatha Christie w powieści „Słonie mają dobrą pamięć”. Postawiła tezę, że świadkowie zbrodni – a tym samym my, czytelnicy, patrzący im na palce – pamiętają wiernie okoliczności morderstwa, tylko sami nie wiedzą, co pamiętają. Nie umieją powiązać pozornie odległych faktów, postawić tezy i wyciągnąć wniosków. I na to jest detektyw, żeby wykonać za nich te robotę. A my włączamy się do akcji albo tylko kibicujemy – w zależności od tego, na co nam kiepełe pozwala. W każdym razie punkt widzenia milicji powinien być konsekwentnie utrzymany – jeżeli autor od początku nie poszedł na narracyjne eksperymenty z zakresu „nowej powieści”. A tu nie poszedł i – jako się rzekło – narrator pęka. Jak byśmy byli mądrzy, to od razu byśmy wiedzieli, że nie wytrzyma i pęknie. Bo książczyna ma te swoje 127 stronic i do strony 89 i autor niczym szczególnym się nie popisał. Jest sobie zbrodnia, są sobie przesłuchania i żadnych widoków na rozwiązanie zagadki. Więc albo – jak to się często zdarza w ukochanej przez nas literaturze – gwałtownie przyśpieszy na finiszu i zgubi wszelkie proporcje (na ostatnich stronach dzieje się pięć razy więcej niż w całej powieści) albo właśnie – pęknie. I zacznie fastrygować fabułę ni z gruchy ni z pietruchy z zupełnie innego punktu widzenia. Co się w powieści „Platynowa jaszczurka” dzieje.
Piszemy o tym obszernie z kilku powodów. Po pierwsze cokolwiek się przejadła metodologia naszych recenzji, które prawie zawsze polegają na streszczeniu fabułki. Pretensji o to nie wnosimy, bo poza fabułką często nic więcej nie ma. Po drugie – tak sobie myślę – może warto by wyjść poza to nasze kochane milicyjne getto i wzbogacić repertuar klubu o współczesną powieść „policyjną”, żeby zobaczyć, czy nasi autorzy się czegokolwiek nauczyli. I po trzecie wreszcie wspominamy o pęknięciu narracji, ponieważ kochamy tandetę. Ona nam dobrze robi na samoocenę.
Ale zadbajmy o ustawowe minimum. W pociągu z Warszawy do Szczecina – gdzieś na wysokości Konina – zamordowano żonę znanego warszawskiego chirurga. Ten miał kochankę i oboje jakie takie alibi. W grę wchodził motyw rabunkowy albo „rodzinny” – sprzątnąć niewygodną żonę celem zawarcia nowego związku. Niestety, te motywy w grę nie wchodzą, śledztwo grzęźnie. I wtedy właśnie przewracamy tę kultową stronicę 89, gdzie jest opis uroczej libacji w barze „Retman” na Powiślu. To jest to: ni z gruchy ni z pietruchy. Barem zajął się w formie zwięzłej monografii sam Prezes w swojej recenzji dziełka. Wraz ze zmianą punktu widzenia pojawiają się nowe trupy, wyłazi piętrowa intryga, która zostaje zrelacjonowana klasycznie. Porucznik Kulik wyłuszcza ją z głębokiego fotela w czasie końcowej nasiadówy w domu chirurga, któremu żonę sprzątnięto. Sprawozdanie jak Pan Bóg przykazał. I pomyśleć, że gdyby nie ten narracyjny bałagan w opowieści przepuścilibyśmy ją przez głowę jak się przepuszcza przez żołądek najcieńszą zupkę w barze „Retman”.