- Autor: Czerniawski Czesław
- Tytuł: Ta cholerna mgła
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1983
- Nakład: 100200
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
LINK Recenzja Igora Wojciechowskiego
LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego
Piwo niezbędne w dochodzeniu i nie przeszkodzi tu żadna mgła
Kryminały Czesława Czerniawskiego (dotąd czytałem dwa) charakteryzują się prościutką linearną fabułką, należy jednak oddać Czerniawskiemu co czerniawskie za haskowsko-conradowską atmosferę oraz postać głównego śledczego – kapitana Antoniego Dolińskiego.
Otóż kapitan Doliński to wypisz wymaluj klon Szwejka (autor wręcz expresis verbis powołuje się na autora „Szwejka”). Jest słusznych gabarytów, przy tym jowialny i pewny siebie. Uważa się za speca od zabójstw, który przy żadnej sprawie jeszcze nie poległ. Poza tym Doliński jak jest w dobrym humorze lubi naigrywać się z wojskowego drylu i każe podwładnym salutować. Najlepiej czuje się przy swoim biurku, gdzie wszystko ma poukładane jak w pudełeczku. A przecież całe śledztwo można przeprowadzić we własnej głowie, od biegania natomiast ma się ludzi. Tak więc nie jest typowy oficer milicji. Zachowuje się niczym Nero Wolfe z powieści Rexa Stouta. No i najważniejsze. Kapitan Doliński jest nie lada piwoszem. Przynajmniej pięciokrotnie pojawia się w „Tej cholernej mgle” wzmianka, o wizytach w kantynie na piwie lub posyłanie do kantyny po piwo, sierżanta Antosiaka. Nad wątkiem piwnym nie będę się tu szczegółowo rozwodził, gdyż został on znakomicie omówiony w recenzji Klubowicza Igora Wojciechowskiego (Oddział Poznań). W każdym razie „Ta cholerna mgła” to najbardziej piwny kryminał milicyjny, jaki znam.
Książka ma też conradowską atmosferę (autor był dziennikarzem marynistycznym, na Wybrzeżu, nic więc dziwnego, że powieści mają morskość w tle, a co najmniej w tytule) i nawet wspomina się tu o mistrzu literatury marynistycznej. Akcja bowiem rozgrywa się w Szczecinie, w samym śledztwie chodzi zaś o wyjaśnienie, kto też usiłować porwać trawlera rybackiego „Wełtyń” ujść jednostką poza nie tylko nasze wody terytorialne, ale w ogóle uciec do Szwecji. Najgorsze jest to, że zabito kapitana jednostki Olgierda Myszatego. Dodatkowo przepada jak kamień w wodę żona denata, Alina. Tak więc kapitan Doliński musi znaleźć kogoś, komu zależało na sprzątnięciu obu osób. Takie założenie przyjmuje milicja, choć ciało pani Aliny nie zostaje nigdy odnalezione (ewenement w gatunku milicyjnym). Nie przeszkadza to, że Jej nieobecna osoba awansuje na jedną z ciekawszych postaci utworu. Kobieta ta miała ksywę „Stutysięczna Alina. A to dlatego, że wiązała się wyłącznie z mężczyznami, których dochód roczny netto był nie niższy niż wspomniana kwota. Jak tylko dany mąż czy partner spadał poniżej tego wskaźnika dochodu, musiał się liczyć, że Alina długo już przy nim miejsca nie zagrzeje. Nie muszę wyjaśniać, że Pani Alina była związana, na różnych etapach życia, z kilkoma mężczyznami z otoczenia ofiary. Podejrzanych nie jest wielu, ale prawie każdy marynarz z trawlera mógł mieć motyw. Kolejne przesłuchania niewiele wnoszą. A że mamy już 150 stron za sobą i wypada zmierzać do końca, autor stosuje sprawdzony w milicyjniaku chwyt czyli prowokację. W ten sposób morderca sam wyłuska się z grupki podejrzanych i poda na tacy organom ścigania. Tak więc jeżeli chodzi o intrygę „Ta cholera mgła” plasuje się masie przeciętniaków, ale już na odcinku zaufania do PKP jest lepiej: „O 19.30 mogliście pojechać do Szczecina. W Szczecinie pociąg jest o 22.23. Stamtąd do Świnoujścia odchodzi powrotny o 3.33. Prawie pięć godzin. Wystarczająco dużo czasu, aby zabić, ukryć ciało i wrócić do domu” (str. 144).
Mamy też celne obserwacje obyczajowe z życia wilków morskich: – Jesteście żonaci? – Nie. – Dlaczego? – Kapitanie…Po prostu za bardzo lubię kobiety, aby wiązać się z jedną. – Czy to znaczy, że macie ich wiele? – No…” (str. 120). Gdyby ktoś zapytał mnie znienacka, czy warto czytać kryminały Czesława Czerniawskiego, odpowiedziałbym, mimo pewnych conradowskich dylematów, słowami kapitana Dolińskiego: Ja idę do kantyny na piwo. A potem, Antosiak, bierzemy się do roboty”.