Bahdaj Adam – Nieznajomy z baru Calypso 125/2009

  • Autor: Bahdaj Adam
  • Tytuł: Nieznajomy z baru Calypso
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Seria: seria z Jamnikiem
  • Rok wydania: 1959
  • Nakład: 40250
  • Recenzent: Grzegorz Cielecki

LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego

Trzy trupy i tłum perwersyjnych kobiet

Adama Bahdaja znamy przede wszystkim jako genialnego twórcę powieści młodzieżowych, takich jak „Stawiam na Tolka Banana” czy „Podróż za jeden uśmiech”. Jego kariera literacka mogła jednak potoczyć się zupełnie inaczej. Bahdaj zapowiadał się na niezłego speca od powieści milicyjnych. Popełnił ich cztery. „Nieznajomy z baru Calypso” to pierwsza z nich. Nie zabrakło  w niej wielkiego świata stołecznych i podstołecznych knajp, pokrętnych i występnych kobiet oraz trzech trupów.

W willi przy ulicy Malczewskiego znaleziono pierwszego  trupa. Nie bardzo wiadomo skąd się tam wziął. Dom należał do doktora Noińskego i jego żony. Tymczasem trup był zupełnie obcym człowiekiem, znalezionym przypadkowo przez dozorcę. Ofiarę potraktowano nożem.
Śledztwo przypada kapitanowi Przywarze. Trudno jest od samego początku, bo nie od razu udaje się ustalić kim był denat. Wyglądał na zagraniczniaka, gdyż nosił staromodną marynarkę z czeczury i słomkowy kapelusz. W kieszeni denata naleziono maleńki diament. Zabezpieczono także stojącą spokojnie na stole butelkę bliżej mi nie znanego węgierskiego koniaku „Lanchid”.
Trop wiedzie w wielu kierunkach   – do podsiedleckiej wsi Grabina, warszawskiej Saskiej Kępy, Hotelu „Grand” oraz przede wszystkim tajemniczego tytułowego baru „Calypso” w Konstancinie. Przybliżmy nieco to miejsce: „W głębi mieścił się bar. Oszałamiał całą skalą barw, od połyskliwego srebra „espresso” do kleistej czerwieni beaujolais; od głębokiej zieleni peppermint Cavadas do słonecznego złota Courvoisier (…) Na tym małym skrawku mazowieckiej ziemi w sposób perwersyjny wydano wojnę szarej codzienności” (str. 53).
To jeszcze nic. Barmanka pracująca w „Calypso” robi tak obłędne wrażenie na jednym z klientów, że ten porównując ją do Marilyn Monroe lub Belindy Lee, uważa wspomniane aktorki za dziwki.
Zachodzi podejrzenie, że z tajemniczym morderstwem mogła mieć coś wspólnego żona doktora, gdyż jakoś nie można się niewiasty przez dłuższą  chwilę doszukać.
Są tu jednak ciekawsze kobiety. Na przykład taka nazywana Siwą Panią. Smakoszka trunku „White Lady” i mówiąca o sobie: „Życie samotnej kobiety nie jest łatwe, zwłaszcza gdy ta samotna kobieta ma wstręt do pracy. To nie moja wina, że urodziłam się w ładnym pałacyku na Podolu, a nie w suterenie, dajmy na to, na Bałutach” (str. 59).
Ach Bałuty, nie raz byliśmy tam z roboczymi i studyjnymi wizytami klubowymi, a Klubowiczka Iza Desperak, ze znawstwem oprowadzała nas po urokliwych bałuckich zakamarkach.
Kiedy okazuje się, że diamenty prawdziwe mieszają się w intrydze z francuskimi produktami z żywicy, bliźniaczo podobnymi do diamentów, bałem się już, że zwekslujemy w kierunku szpiegostwa. Całe szczęście Bahdaj robi tu szybki unik i na powrót wracamy do kwestii obyczajowych za sprawą kolejnej postaci kobiecej — niejakiej Stefanii Romaszkan, kelnerki z „Oazy” (ongiś niesławny bar na Targowej, potem bar z kurczakami Arturos, obecnie i pewnie na długo, bank). Podwładny kapiatana Przywary, śledczy Zończyk robi najazd na kwaterę kelnerki, a tam „zwyczajna trzydniówka”. Nic dziwnego, że wionęło alkoholem, przetlałym jedzeniem, perfumami i dymem z papierosów. Nie zabrakło pijanego w sztok, nagiego mężczyzny w zmiętej pościeli. Niestety o gospodyni tej meliny nie wiemy czy jest naga. To chyba dla niej zresztą nieważne. Skoro już przyszła milicja to może sobie zabrać urżniętego Pawła Heysa, bo zarzygał już całe mieszkanie, a nie wiadomo czy na tym się skończy.
Tak, ogrom zaduchu i nieprzyjemnych zapachów jest w tej powieści. Zapewne autor zdawał sobie sprawę, więc dla oddechu umiejętnie odświeża wyobraźnię czytelnika jednozdaniowymi, pełnymi uroku opisami przyrody: „Wielkie stogi stały jak bryły wyciosane ze słonecznego blasku”(str. 103). Albo tu o: Zdawało się jej, że to niekończący się tunel wykuty w śniegu i lodzie” (str. 157). Są też zgrabne porównania tyczące zawiłości relacji damsko męskich: „Co tu dużo gadać, poleciał na mnie jak szafa na trzech nogach. (…) Piliśmy do rana. Kleił się jak znaczek pocztowy (str. 235).
„Nieznajomy z baru Calypso” to dziełko gęste od znaczeń, a co krok mamy soczysty opis, powiedzenie, ciętą ripostę. Wszystko to stety albo niestety przewyższa całą intrygę, której gmatwaninę chciałem tu odzwierciedlić. Bahdaj jest o wiele lepszym epikiem niż twórcą intrygi. Ciekawsze są postacie niż miotające nimi wydarzenia. Do tej powieści można wracać, mimo jej wad. Bo jest w niej Warszawa przełomu lat 50. i 60, a wartych przytoczenia cytatów mamy tu kilka kop. Egzemplarz, który jest obecnie  moim posiadaniu musiał być dla kogoś ważny. Nie dość, że został oprawiony w płótno, z przyklejeniem na przodzie oryginalnej okładki, to jeszcze całość obłożono w okładkę z innego egzemplarza, która tu służy za obwolutę. Poza tym dosztukowano czerwoną wstążkę-zakładkę.