- Autor: Tolski Piotr
- Tytuł: Kustosz Karpinowa
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1979*
- Nakład: 120333
- Recenzent: Amudena Rutkowska
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
*Daty wydania różnią się w zależności od tego, czy ogląda się wewnętrzną przednią stronę okładki czy też tylnią. Z tyłu bowiem figuruje: Warszawa 1980.
Wesołe życie kustosza czyli o tym ile par pończoch przysługuje jednej kobiecie
Podczas jednego z letnich sezonów epoki późnego Gomułki senne miasteczko Karpinów położone na Ziemiach Zachodnich staje się scenerią tajemniczego mordu na francuskim potentacie finansowym. Raymond Leclerq ginie, prawdopodobnie uduszony pończochą, a jego zwłoki leżąc za krzakiem czekają, aż ktoś się na nie natknie.
Następuje to, na szczęście, dość szybko – przy czym jest to szczęście czytelnika, który przez pierwsze kilka stron zasypia czytając o miłosnych podbojach kustosza miejscowego muzeum. Gdyby rzecz się działa przed wojną i gdyby była to „Trędowata”, a nie kryminał milicyjny, być może, uzbrojeni w cierpliwość, wytrzymalibyśmy tę lekturę do końca delektując się ówczesnym kiczem epoki, ale pensjonat Orbisu z hallem (słowo „hall” pojawia się tam co raz) maźniętym seledynową farbą olejną i leśniczy Małyszka w tle uniemożliwia takie porównanie.
Ten kustosz to zresztą nie taki zwykły sobie kustosz, a i muzeum nie do końca spełnia rolę muzeum. Pałacyk grafa von Lützena zamieniono bowiem na ośrodek dla dewizowych gości, nadając mu jednocześnie charakter państwowej instytucji, co niełatwe do pogodzenia. Ciężka więc dola przypadła w udziale kustoszowi – kierownikowi. Oto co na ten temat mówią nam karty powieści:
„Krzysztof żył jak w ukropie. Ciągle udzielał najrozmaitszych informacji, pokazywał zgromadzone w pałacu dzieła sztuki, prowadził na spacery, pływał starą Omegą po jeziorze, grał w brydża..”
No, cóż … praca nie do pozazdroszczenia. Nie koniec jednak wyzwań. Oto bowiem coraz częstsze stawały się jakże ciężkie dla każdego mężczyzny sytuacje, jak choćby ta:
„Jaqueline starała się stale towarzyszyć Krzysztofowi, ciągle prosiła go o wspólne przejażdżki łodzią, w czasie których efektownie ułożona na pokładzie opalała się w niezwykle skąpym bikini.” Nasz dzielny Polak, mimo wewnętrznych rozterek, zagryza jednak zęby starając się być odporny na uroki wypchanego zachodniego portfela i pozwala sobie tylko czasem w samotności na westchnienie: „Czekają mnie cholerne dni”.
Logika działania poszczególnych bohaterów pozostawia wiele do życzenia. Wyjaśnienie tych zawiłości na przykładach zmuszałoby jednak do zdrady tożsamości zabójcy, czego w recenzji kryminału nie wypada mi czynić.
W powieści tej można również natrafić na zagadkową dla współczesnej kobiety materię pończoszniczą. Okazuje się, że nawet ówczesne francuskie modnisie mogły sobie pozwolić zaledwie na kilka par pończoch i było to do tego stopnia „kilka”, że spojrzawszy raz na ten element garderoby
były w stanie od razu rozpoznać swoją własność. Dowiedziałam się również, że w pudełku zawsze umieszczano trzy pary na wypadek możliwego podarcia, a nie dwie, jak logicznie rozumował milicjant pracujący nad sprawą. Ja również żyłam do tej pory w nieświadomości na temat ilości pończoch
w pudełku, dlatego składając samokrytykę namawiam do pouczającej lektury książki Piotra Tolskiego, który nie przypuszczał zapewne jak bardzo jego dzieło może zmienić wiedzę o świecie jednej z czytelniczek. Jest to, niestety, jedyna jego zaleta.
p.s. A oto cytat obrazujący radosne zmącenie gatunkowe, jakiemu uległa omawiana powieść Tolskiego – coś jakby połączenie „Sagi Rodu Forsyte’ów” z poetyką GS-u:
„Któregoś wieczoru, gdy Krzysztof znużony kilkugodzinnym cwałowaniem na grzbiecie konia wracał do pałacu, zobaczył na podjeździe fiata 125p. Zaprowadził konia do stajni i wszedł do hallu. W fotelu siedział major.”