Zbych Andrzej – Bardzo dużo pajacyków 78/2008

  • Autor: Zbych Andrzej
  • Tytuł: Bardzo dużo pajacyków
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Klub Srebrnego Klucza
  • Rok wydania: 1968
  • Recenzent: Rafał Figiel

LINK Recenzja Marzeny Pustułki
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego

Białe zaczynają i wygrywają

Władysław Litmanowicz i Jerzy Giżycki w swojej encyklopedii p.t. „Szachy od A do Z” umieścili również hasło „kryminalna literatura i szachy”. Dowiadujemy się z niego, iż istnieje analogia konstrukcji powieści kryminalnej z problemistyką szachową: „Budowa zagadki kryminalnej i sposób jej rozwiązania przypominają często zadanie, w którym pomysłowo i z żelazna logiką rozstawione figury w toku kolejnych posunięć kompozytora – dramaturga odsłaniają efektowny, niespodziewany, lecz precyzyjnie przygotowany finał” piszą autorzy.

Doskonałą ilustracją tej tezy jest powieść „Bardzo dużo pajacyków”, której pierwsze wydanie ukazało się w 1968 roku w „Klubie Srebrnego Klucza” wydawnictwa „Iskry”. Spółka autorska Safjan – Szypulski, ukrywająca się pod pseudonimem Andrzej Zbych, figurującym na okładce, znana jest głównie czytelnikowi jako firma będąca „fabryką” przygód sławnego kapitana Hansa Klossa, nie jest to jednak jak widać jedyna ich produkcja. „Zadanie szachowe” jakie fundują nam autorzy jest piekielne trudne, złuda goni złudę i do samego końca powieści nie można być pewnym rozwiązania.
Detektyw inspektor (?) milicji Olszak – prowadzi dochodzenie w sprawie tajemniczego samobójstwa niejakiego Konrada Sielczyka – skromnego urzędnika Państwowej Inspekcji Handlowej.
Samobójstwo jest tajemnicze z początku tylko dla naszego Dzielnego Milicjanta, któremu, w pozornie prostej i nie wymagającej asystencji organów ścigania sprawie, coś „nie pasuje”. Gdzie bowiem podział się zegarek denata? Dlaczego zmarły golił się przed śmiercią? Co się stało z jego kompletem szachów?
Co oznaczają tajemnicze pajacyki, których w miarę wzrostu tempa akcji pojawia się naprawdę bardzo dużo? W nieustającym meczu między milicją a światem przestępczym i tym razem ta pierwsza odnosi zwycięstwo, a wszystko dzięki temu, że Olszak został przez matkę naturę hojnie wyposażony w niezwykłą intuicję, ta zaś, choć podawana w wątpliwość przez niejednego przełożonego, przynosi w działaniu nadzwyczajne efekty. Zbrodniarz, choć sprytny niczym szachowy arcymistrz, tudzież wyrachowany jak nie przymierzając sam książę ciemności, zostaje w końcu pojmany i Władza Ludowa może spokojnie powrócić na łono rodziny. O łonie także parę słów wypada dodać, jest ono bowiem jednym z koronnych atutów powieści: nasz inspektor ukazany zostaje nie tylko podczas czynności operacyjnych i czytelnik odczuwa niewątpliwą przyjemność obserwując go w chwilach, gdy martwi się podejrzanymi znajomościami syna, ukrywa przed żoną z paleniem papierosów, czy też ubrany w fartuszek w kwiatki zmywa naczynia.
Galeria typów ludzkich w ogóle zresztą przynosi chlubę obu autorom. Oto mamy Rowaka filozofującego cynicznie urzędnikaplayboya, byłego członka Kedywu, który straciwszy najcenniejsze lata w służbie „Bogu i Ojczyźnie”, zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem zbyt
wysokiej ceny nie zapłacił za swój patriotyzm. Inną ciekawą postacią jest menel Lasociak, informator milicji, utrzymanek Hrabiny – podstarzałej królowej półświatka, łowiący w wolnych chwilach karpie z miejskiego stawu (oczywiście nielegalnie). Mamy też męża poszukującego domu poza domem i żonę zdradzającą męża z miłości do niego. Zachwyca w powieści dbałość o szczegóły, nie tylko intrygi kryminalnej ale i realiów życia w Polsce Ludowej końca lat sześćdziesiątych, że wspomnę tylko perypetie głównego bohatera związane z poszukiwaniem „fachowca od piecyka”, kłopoty mieszkaniowe bohaterów, czy środowisko bywalców lokalu pod dźwięczną nazwą „Sputnik”.
Jednym słowem lektura ze wszech miar zadowalająca – moim skromnym zdaniem jedna z najlepszych polskich powieści milicyjnych. Gdyby była szachową kompozycją, nie powstydziłby sięjej żaden problemista.