Wojt Albert – Złota igła 25/2008

  • Autor: Wojt Albert
  • Tytuł: Złota igła
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: Labirynt
  • Rok wydania: 1983
  • Nakład: 150250
  • Recenzent: Piotr Głogowski

LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego

Złoto dla pazernych

Biżuteria i wszelkie inne „fanty” wykonane z metali szlachetnych to wdzięczny i, śmiem twierdzić, podstawowy motyw zbrodni w polskich kryminałach epoki milicyjnej. Napady na jubilerów, rabunki w mieszkaniach, ciemne interesy prywaciarzy – wszystko to zazwyczaj oscyluje wokół przedmiotów ze złota.

Można komuś ukraść sprzęt RTV, samochód, rower, ale morderstwa dokonuje się tylko pod wpływem oślepienia blaskiem i brzdękiem prawdziwego złota. Autorzy bardzo chętnie wykorzystują nazwę tego cennego pierwiastka w tytułach. Mamy więc Złotą bransoletę, Złoty podział, Złote koło a nawet Złote kółko, dalej Tajemnicę złotego księcia, Ewę i złotego kota i wiele innych. Metal ten symbolizuje nie tylko bogactwo, przepych, blichtr, ale także szlachectwo, dostojność, wyjątkowość. Złoto od tysięcy lat posiadało dużą wartość, a wraz z rozwojem cywilizacji doceniono jego użyteczność w systemie monetarnym. Stanowi ono niemal niezniszczalną i akceptowalną w każdej epoce i miejscu formę kapitału. Złoto było i jest ważnym kulturowo kruszcem także w Polsce, o czym świadczyć może choćby przyjęcie słowa „złoty” na określenie narodowej waluty. Zresztą to również jest wykorzystywane w tytułach powieści, jak choćby Zielone i złote. Szczególnie w okresie PRL złoto było cennym i pożądanym surowcem, ponieważ  stanowiło jedyne, dopuszczone przez władze zabezpieczenie realnej wartości obiegowego pieniądza. Posiadanie dewiz było oficjalnie zabronione i zwalczane, inwestowanie w dzieła sztuki obwarowane biurokratycznymi przepisami (prawo pierwokupu przez muzea), zatem jedyną legalną formą lokaty kapitału był zakup wyrobów ze złota. Oczywiście tylko w postaci biżuterii. Większość ludzi, którzy wyjeżdżali czasach PRL „na staż” do zaprzyjaźnionego ZSRR, zarobione tam ruble inwestowała w obrączki, łańcuszki, bransolety czy zegarki i szmuglowała towar przez granice nie żeby się obłowić, ale żeby w ogóle nie stracić ciężko zarobionych pieniędzy. Oczywiście w ten sam sposób postępowano także w innych krajach, zwłaszcza tych gdzie płacono „twardą walutą”.
Czego by nie mówić o Wojcie, jego powieści drukowane w tysiącach egzemplarzy nie tylko kształtowały masową wyobraźnie Polaków przed 1989 rokiem, ale też wiernie obrazowały zjawiska trwale zakorzenione w ówczesnym społeczeństwie. Postacie gęsto zaludniające karty jego powieści jak w soczewce skupiały cechy przeciętnego Polaka schyłkowego PRL – cwaniactwo, kombinatorstwo, machlojki, alkohol, wyzucie moralne i obyczajowe, trwała odraza do uczciwej pracy, pogoń za zyskiem, przy jak najmniejszym wysiłku. Przerysowane, wręcz stereotypowe figury bohaterów irytują po latach swoją szablonowością, niedookreśleniem, czy automatyką zachowań, ale w epoce, w której powstawały powieści były czytelnym i żywym modelem autentycznych typów osobowych z pozaliterackiej rzeczywistości. Odbiorca kryminałów Wojta w okresie Polski Ludowej doskonale potrafił sobie dookreślić płytkie szkice psychologiczne książkowych postaci czy skrótowo opisywanych miejsc, ponieważ miał z nimi do czynienia na co dzień. Ba, wiele z nich znał z własnego doświadczenia – deficyt, reglamentacja, niska jakość towarów, polityka monetarna władz zmuszały wszystkich obywateli w jednakowym stopniu do „życiowej zaradności”. Zresztą nie zaprzątało to specjalnie jego głowy, bowiem w lekturze powieści milicyjnej poszukiwał przede wszystkim rozrywki.
Złota igła – dzieło napisane przez Wojta w 1983, (22 lipca tego roku władze PRL oficjalnie zniosły stan wojenny!) intryguje jeszcze przed rozpoczęciem czytania. Złoto jest oczywiste, ale skąd u licha ta igła?! Czyżby rzecz miała traktować o narkomanach? W ich gwarze jest takie pojęcie jak „złoty strzał” – czyli zaaplikowanie sobie w żyłę śmiertelnej dawki kompotu. W dodatku w innej swojej powieści – Szafirowe koniczynki Wojt barwnie opisywał środowisko warszawskich ćpunów. A może jest to ksiązka o krawcu, który zaszywa złote „fanty” w ciuchach i w ten sposób szmugluje je przez granicę? Albo o lekarzu dokonującym podejrzane i nielegalne eksperymenty medyczne? Igła kojarzy się także (podobnie jak żądło, czy zadra) z czymś kłującym, bolesnym, np. z jakimś niecnym sabotażystą, albo ze szpiegiem, który bruździ we własnej ojczyźnie. Nie pozostaje nic innego jak zabrać się do lektury, a sama intryga jest wręcz przepyszna! Początek jest dość klasyczny: Jan Makula, młody zdolny doktor – farmakolog wraca do kraju ze stażu w Libii, gdzie spędził 3 lata i nie tylko porządnie się opalił. Niestety już po dwóch dniach pracy w Instytucie Farmacji i Farmakologii w Warszawie umiera w tajemniczych okolicznościach a biegli sądowi orzekają zawał serca. Oczywiście denat był okazem zdrowia, więc sprawa budzi wiele wątpliwości nie tylko wśród członków rodziny, ale także funkcjonariuszy MO. Podejrzanych jest kilka osób, ale jak to u Wojta, niemal do samego końca jesteśmy wodzeni za nos a mordercą okazuje się osoba, której początkowo zupełnie nie braliśmy pod uwagę. O samej intrydze nie będę jednak tutaj pisał, aby nie psuć innym przyjemności czytania. Główna oś kryminału oscyluje wokół kilku wątków: przemytniczego (złoto szmuglowane z Libii), naukowego (prace badawcze nad szczepem GX-80), politycznego (artykuły szkalujące ustrój w prasie zagranicznej) i szpiegowskiego (amerykanie wyprzedzają Polaków w badaniach naukowych) a w raz z rozwojem toku fabularnego przybędzie jeszcze jedna ofiara.
Nad rozwikłaniem zagadki pracuje jak zawsze niestrudzony „wojtowski” porucznik Mazurek, a dzielnie sekunduje mu w tym kapitan Grzelak z SB. Dodatkowo wspomaga ich cały zastęp funkcjonariuszy: kapitan Jodecki, porucznik Zanejko, porucznik Fargota, sierżant Kuligowski, kapral Sędzisz, a nad wszystkimi czuwa naczelnik komendy – pułkownik Kuglarz. Co ciekawe, jako współpracownicy-eksperci u boku milicji pojawiają się również wojskowi: major Białobrzeski i pułkownik Kniżyński z WAM, ale ich udział jest czysto symboliczny. Autor nie podaje imion żadnego z funkcjonariuszy chcąc nam zaoszczędzić trudu obciążania pamięci zbędnymi informacjami, podobnie czyni także z drugoplanowymi postaciami. W poprzednich swoich powieściach nie zawsze konsekwentnie przestrzegał tej zasady, ale chyba musiał mu ktoś w końcu zwrócić na to uwagę. Tradycyjnie już kolektywna praca wszystkich funkcjonariuszy przynosi wyśmienite rezultaty.
Podobnie jak we wcześniejszych powieściach Wojt stosuje metodę przemieszania postaci. Mamy tu więc rozmaite środowiska i grupy społeczne: pijaczki i drobne złodziejaszki warszawskiego marginesu, tzw. „bananowa” młodzież, farmaceuci z instytutu, prywaciarze, czy dziennikarze, które pozornie nic nie łączy. Okazuje się jednak, że poprzez te grupy przechodzą gęste nici wzajemnych powiązań – rodzinnych, miłosnych i, nazwijmy to po dzisiejszemu, biznesowych. Akcja rozgrywa się w Warszawie, choć z ulubionego przez autora Żoliborza została przesunięta bardziej na północ – a konkretnie na Młociny. Tu znajduje się ponura knajpa, w której zawiązuje się intryga, tu także mieszkają w swoich domkach jednorodzinnych na ul. Pasterskiej pracownicy Instytutu Farmacji i Farmakologii. Jakichś szczegółowych opisów miasta w powieści nie ma. Są za to tzw. „smaczki”, które chciałbym szerzej omówić.
A zatem kąsek nr 1: aluzje do wydarzeń politycznych. Na marginesie toku fabularnego pojawiają się rzucane mimochodem informacje np. o „niepokojach na Wybrzeżu”, o tasiemcowej kolejce przed sklepem i brakach w zaopatrzeniu `albo o strajku w fabryce na prowincji: – Od tygodnia w miasteczku strajkują (…) Poszło o dyrektora fabryki mebli. Jedni wywieźli go na taczkach, a inni gwałtem chcą, by wrócił na dyrektorski stołek. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy to cenzor „zaspał”, czy już czasy na tyle się zmieniły, że pewne rzeczy uchodziły płazem. Nie mniej jednak obecność takich wstawek, czyni z kryminału Wojta powieść z kontekstem historycznym (odniesienie do konkretnych wydarzeń historycznych, a nie tylko wzmianka-deklaracja, że dana opowieść wydarzyła się tego a tego roku). Zabawny jest też wątek współpracy dziennikarza Pruta z niejakim panem Dearym, który w zamian za artykuły o „polskich” problemach dla zachodniej prasy, oferuje mu coraz to grubsze koperty. Oczywiście wypchane dolarami. Artykuły, oczywiście odpowiednio „podrasowane” przez wrogich mocodawców ukazują się na Zachodzie i nasz sympatyczny redaktor ma z tego tytułu duże problemy. Widać zapomniał biedak, że istnieje coś takiego jak pseudonim. Ale zostawmy to.
Kąsek nr 2 to niezwykle plastyczne obrazy ze świata marginesu społecznego. Narrator szczegółowo odtwarza nie tylko scenerię (knajpy, meliny, włamy), ale także język bohaterów warszawskiego półświatka i jego obyczaje (głównie związane z konsumpcją ogromnych ilości
mocnego alkoholu). Cały rozdział IV (niemal 10 stron!) rozgrywa się np. w typowej, (wręcz modelowej!) menelowi tamtych czasów – fikcyjnej zapewne restauracji „Gazela”. Mimo egzotycznej nazwy, ciesząca się złą sławą spelunka z przedmieścia jest bardzo swojska. Mało wyszukany jadłospis (salceson jako obowiązkowa zagryzka), nieciekawe towarzystwo, chamski personel i unoszący się w sali brzydki zapach (mieszanina dymu tytoniowego, wyziewów z kuchni, alkoholowych oparów i butwiejącej podłogi!). Nie dziwi więc, że w takich warunkach między klientami dochodzi czasami do rękoczynów. Jeśli ktoś nie ma czasu, albo ochoty zmagać się z całą powieścią Złota igła, niech koniecznie przeczyta choć ten rozdział. Na zachętę jedna z typowych scenek, jakie mają miejsce w tym lokalu:
Kelnerka skrupulatnie przeliczyła otrzymane pieniądze i nie wydawszy reszty wsunęła je do kieszeni fartuszka
– (…) A na przyszłość nie margaj, kiedy cię o coś proszę. – Bez cienia skrępowania klepną Zośkę w pośladek. – Zapamiętaj to sobie kotku!
– Łapy przy sobie! – fuknęła, ale raczej dla zachowania pozorów niż z rzeczywistej urazy. – Nie dla psa kiełbasa!
– Chluśniem, bo uśniem! – wtrącił się Antoś, który zdążył już tymczasem napełnić kieliszki.
Analogicznie zaprezentowana została w powieści dyskoteka o nazwie „Meduza”, z tym, że tu klientela jest raczej młodzieżowa. Ostra, rytmiczna muzyka, pulsujące światła reflektorów, ryk dyskdżokeja, niebywały tłok na parkiecie, a ponadto próba gwałtu przy toaletach, polewanie wódki spod stolika, brak coca-coli i zakąsek – to mniej więcej skrótowy obraz tego przybytku. Wszystkich zainteresowanych odsyłam do rozdziału XIX.
Kolejny smakowity i jeden z moich ulubionych „wojtowskich” kąsków to metody śledcze MO. Otóż dzielni milicjanci mocą swego autorytetu, twardą miną, świdrującym wzrokiem a najczęściej groźbą więzienia lub celnym blefem zmiękczają najhardziejszego przestępcę, tak, ze ten zaczyna sypać jak z nut. Nawet jeśli przesłuchiwany coś kręci, to nasi funkcjonariusz (najczęściej porucznik Mazurek) od razu wiedzą co i jak, bo delikwentowi a to trzęsie się głos, a to wzrok ucieka w bok. Momentami zastanawiam się dlaczego śledztwo idzie tak opornie, skoro w gruncie rzeczy wystarczy tylko wszystkich odpowiednio przesłuchać. Zilustrujmy to odpowiednimi cytatami z powieści:
– Najpierw chciałbym usłyszeć, co robiliście w ubiegłą sobotę. (…)
Zatrzymany poruszył się niespokojnie i stracił demonstrowaną uprzednio pewność siebie. Przez kilkanaście sekund wahał się jeszcze, w końcu musiał jednak uznać, że wszelkie zaprzeczenia nie mają większego sensu, bo z rezygnacją pokiwał głową.
– Dobrze – ustąpił. – Powiem panu.
Kilkadziesiąt stron dalej mamy niemal kopię sytuacji, choć tym razem przesłuchiwany jest naukowiec z instytutu:
– Czy tak, czy siak, poniesiecie karę za wszystkie wasze grzechy!
– Boże! – zaskomlił zielony z przerażenia farmakolog. – Co teraz ze mną będzie?
Oficerowie na moment umilkli. Zlany zimnym potem Porębski w niczym już nie przypominał człowieka, który przed chwilą uparcie zaprzeczał wszystkim zarzutom. Nie panując nad sobą, nerwowo wyłamywał palce i bezradnie rozglądał się po pokoju.
– No dobrze – wyszeptał wreszcie łamiącym się głosem. – Wszystko powiem.
Takich opisów metod operacyjnych MO jest w powieści więcej, ale największy ubaw jest z akcją wodociągową. Oto przebrani za hydraulików milicjanci jadą całą ekipą na Młociny i pod przykrywką „awarii rur” robią dogłębne rozpoznanie terenu. Przypomina to klasyczną akcję partyzantów, tylko, że ci zazwyczaj podawali się za pracowników gazowni. Milicjanci tak świetnie odegrali swoje role (wspaniałe dialogi tzw. fachowców, ociąganie się z robotą, wysyłanie „młodego” po bułki i piwo), że główny podejrzany sam zaprasza ich do domu i składa propozycję „fuchy”, czyli lewej roboty wykonanej w godzinach pracy! Dodatkowo na ulicy Pasterskiej pojawia się RPO, czyli używając milicyjnej terminologii „ruchomy punkt obserwacyjny”, w tym przypadku jest to samochód tarpan z zamaskowaną kamerą. Choć to niewielka, peryferyjna dzielnica, gdzie wszyscy dobrze się znają, nikogo nie dziwi, nawet tych, co to powinni być czujni, pojawienie się obcego auta i jego długie parkowanie na pustej ulicy. Funkcjonariuszom operacyjnym z tarpana nudzi się wielogodzinna obserwacja terenu, więc umilają sobie czas fotografowaniem gołych biustów uczestniczek prywatki. A sama impreza w domu Kociuby to smaczek nr 4, który zostawiłem na deser.
Choć przedsmak zabaw „bananowej” młodzieży mieliśmy już na dyskotece, to jednak dopiero na prywatce możemy przyjrzeć się z bliska jak bawi się młode pokolenie, kiedy rodziców nie ma w domu. Całość opisana została w rozdziale XXV. Przepis na udane przyjęcie nie jest specjalnie skomplikowany – morze alkoholu, głośna muzyka i gry towarzyskie typu „butelka”. I kiedy wszystko jest na dobrej drodze i zanosi się na wielką zbiorową orgię, autor delikatnie wycofuje się z obranego początkowo kierunku:
Zabawa z wolna nabierała tempa. W miarę jak ubywało wódki i piwa, stos butów znikał pod grubą pokrywą innych części garderoby. Stawka była w miarę wyrównana, tak że nawet początkowe skrępowanie Kurtoniówny prysnęło bez śladu. Lada moment pierwsze staniki miały polecieć na stos, kiedy podniosła się Anielecka.
– Oczekiwanie wzmaga apetyt (…) proponuję więc piętnaście minut przerwy.
W tym momencie mocno zawiane i roznegliżowane towarzystwo w połowie bankietu postanawia pojechać do lasu i zabawić się w Indian (zdaniem innych w Beduinów). Choć z ulicy Pasterskiej są dosłownie dwa kroki do Lasu Młocińskiego, młodzież przebiera się w naprędce zaimprowizowane stroje (a w zasadzie ich brak), pakuje się w auta i jedzie kilkanaście kilometrów, aż do Palmir! Jest to trochę dziwne, tym bardziej, że męskiej części towarzystwa specjalnie nie zależy na ceregielach. Ostatecznie z „krzakoterapii”, jak określa to jedna z uczestniczek prywatki, nic nie wychodzi, bo po dotarciu do lasu rozpadał się rzęsisty deszcz. Wszyscy wracają do willi Kociuby, ale nie mają już ochoty na wspólne zabawy – pary rozchodzą się po pokojach. Można nie lubić Wojta za pewne uproszczenia narracyjne i płytką charakterystykę postaci, ale jedno trzeba mu przyznać. Jego narrator nie jest nachalnym komentatorem – nie ocenia bezpośrednimi wtrętami zachowania bohaterów, nie krytykuje, nie poucza. Opisuje wydarzenie bez cienia emocji, bez ocenienia „niewłaściwych” zachowań, a czasami nawet jakby z lekką zazdrością czy żalem, że samemu nie jest uczestnikiem fabuły.
I jeszcze wisienka na torcie, czyli kilka mistrzowskich cytatów:

Wszędzie panował typowy dla mieszkającego samotnie mężczyzny bałagan. Sterty brudnych talerzy stanowiących najprawdopodobniej pozostałość po jakimś niedawnym przyjęciu sąsiadowały z porozrzucanymi dookoła częściami garderoby i czasopismami.

Ubrana była w brudny, miejscami poprzecierany szlafrok w jaskrawe kwiaty, a jej mocno podpuchnięte oczy i sina pręga na jednym policzku świadczyły wymownie, że nie prowadzi najspokojniejszego trybu życia.

W pierwszej chwili Adam przy swojej trzydziestce na karku poczuł się trochę staro. Zdawał sobie sprawę, że ani sztruksowe spodnie, ani jaskrawa koszula nie odejmą mu lat.

Podsumowując, z całą pewnością Złotą igłę możemy uznać za jeden z bardziej udanych kryminałów Alberta Wojta i w ogóle zaliczyć do grona ciekawszych powieści milicyjnych. Drobne potknięcia przyczynowo-skutkowe, brak głównego bohatera czy nadużywanie typowych, szablonowych schematów przy budowaniu scenerii i dramaturgii wydarzeń nie decydują na szczęście o ogólnym odbiorze dzieła. Na koniec sprawa tytułu, wbrew początkowym przypuszczeniom, nie jest to jakaś wyrafinowana metafora, a jedynie dosłowne określenie narzędzia zbrodni.

Aneks

alkohole: piwo, Heineken (znane holenderskie piwo w zielonych puszkach), wino, koniak,  koniak jugosłowiański, martell, wódka, jarzębiak, wyborowa, starka, śliwowica, spirytus
lokale: „Gazela”, „Meduza”
papierosy: carmeny, camele,
samochody: syrenka, wołga, fiat, maluch, polonez, citroen, peugeot, łada, nysa, tarpan.