- Autor: Platówna Stanisława
- Tytuł: Zakamarki
- Wydawnictwo: Śląsk
- Seria: seria z Typkiem
- Rok wydania: 1958
- Nakład: 30253
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
- Broń tej serii: Pierwsza seta
LINK Recenzja Izy Desperak
LINK Recenzja Anny Niklewskiej
O tym , jak nadmierna ufność w rozkład jazdy Polskich Kolei Państwowych mordercę zgubiła oraz przed oblicze organów ścigania doprowadziła
Bardzo zwiewnie napisane, można powiedzieć po pensjonarsku zostały „Zakamarki” Stanisławy Platówny. Ta kameralna powiastka rozgrywa się w większości w pensjonacie „Zacisze” lezącym nie wiadomo gdzie, w każdym razie niezbyt daleko od Warszawy. Akcja ogranicza się go grona kilku postaci wypoczywających właśnie w „Zaciszu”. Pewnego dnia jedna z nich – Anna Górska zostaje znaleziona w pobliskim lasku martwa. Krąg podejrzanych to niewielka grupka domowników i gości.
Śledztwo podejmuje porucznik Łoza z miejscowego posterunku. Szybko jednak okazuje się on jedynie wiejskim roztropkiem. Nic więc dziwnego, że poszukiwaniem mordercy musi zając się profesor Niemand. Akcja prościutka i łatwo odgadnąć kto to jest złoczyńcą. Ja byłem tego pewien już mniej więcej w połowie utworu. A wszystko przez tę pensjonarskość właśnie okazującą się mieczem obosiecznym Autorka nie potrafi ukryć znaczących szczegółów w gąszczu drobiazgów bez znaczenia. „Zakamarki” napisane są w sposób wdzięczno-naiwny. Trudno czytać tę książkę jak solidną powieść milicyjną. Wyraźna inspiracja twórczością Agaty Christie każe Niamandowi w zakończeniu zgromadzić wszystkich w stołowym, by przy okazji poobiedniego spotkania wyjawić mordercę. To podstawowa klisza. Druga to oczywiście „ślad prowadzi w przeszłość”. Jak się dość łatwo domyśleć…do Oświęcimia. Nic to jednak. Najfajniejsze jest to, że możemy się na dwie godzinki zanurzyć w świat wyimaginowanej prowincji trącącej myszką. To bardziej bawi niż zniechęca. „Zakamarki” to bardziej próba napisania kryminału przez kogoś kto niezbyt dokładnie wyobraża sobie jak on powinien wyglądać. Wychodzi więc coś nieco innego, ale to coś jest słodko nieporadne. Po jaką bowiem cholerę przestępca udaje, że zna się na prowadzeniu samochodu, kiedy jasne było, że może się łatwo wsypać. Dlaczego nie spalił kompromitującej go powieści, tylko ukrył pod materacem kogoś na kogo chciał rzucić podejrzenie itd. itd.
Całe szczęście jest kilka radosnych smaczków. Oto jak porucznik Łoza postrzega Irenę Bolandową: „To była kobieta luksusowa. Suknia, perfumy, białe miękkie, nie znające pracy ręce, wypielęgnowane włosy! Tak może wyglądać tylko ktoś, kto nie czeka na osiemset złotych, które mąż przyniesie pierwszego”. Widać od razu, że biedny Łoza nie miałby szans u Bolandowej i ubolewa w duchu, że resortowa pensja tak bardzo go spauperyzowała pod względem możliwych podbojów. Zresztą jako stróż prawa też nie okazuje się geniuszem i oddaje pole amatorowi Niemandowi. To akurat stanowi ewenement w gatunku wart odnotowania. Co bardziej pryncypialny cenzor mógłby to nawet uznać za atak na władzę ludową.
Cóż się jednak dziwić prostemu milicjantowi, skoro nawet ustalenie godzin niegodnych czynów wydaje się problematyczne: „Te wiejskie zegary są bardzo niepewne i ten sposób dzielenia dnia: przed mszą, po nieszporach, kiedy dzwonili na południe, po wieczornym udoju”. Ach, gdzie te czasy kiedy człowiek nie potrzebował zegarka do życia.
Nawiązując zaś do spraw kolejnictwa o to, co nam ten temat sądzi Łoza: U nas nie ma reguł. Każda sprawa stwarza nowe reguły. To nie to ca na przykład koleje państwowe. Rozkład jazdy to pewnik.(…) Pewność i zaufanie”. W przeciwieństwie do Łozy nigdy nie ufałem PKP nie tylko zresztą na odcinku rozkładów jazdy. Zresztą narrator także opowiada się przeciwko Łozie. Pomimo upływu ponad 40 lat dalej na PKP jest wiele do zrobienia. O szczegółach zaś z cała pewnością może powiedzieć więcej Klubowicz Ciaś, autor pracy magisterskiej na temat rozwoju sieci kolejowej w okresie międzywojennym.
Skoro przy kolejach jesteśmy to warto wtrącić przy okazji zdanie o motoryzacji. Jak wiadomo ubóstwianym wozem w powieści milicyjnej i szczytem marzeń każdego Polaka był wartburg. W „Zakamarkach” także się pojawia, ale w ironicznym cokolwiek kontekście: „Popielaty wartburg wydostawszy się na szosę nabierał szybkości. Spłoszone kury umykały z rozdzierającym gdakaniem, a za samochodem rósł gęsty tuman kurzu. – Dobry wóz – mruknął z uznaniem Niemand. – Owszem , niezły ale nie bardzo wygodny – odparł Jaworski. Już ja wolę stare mercedesy albo ople. Tu nie wiadomo co robić z nogami.” Tak to się dostało kochanemu wartburgowi. Tu przypomina mi się notatka drogowa z ubiegłorocznego „Życia Warszawy”. Zatytułowana była „Wartburg nadleciał od strony Wisły”. Nadleciał lotem koszącym wdzierając się na Wisłostradzie na przeciwległy pas ruchu i powodując karambol (całe szczęście bez ofiar). Kierowca stracił panowanie nad kierownicą, gdyż układ kierowniczy przestał współpracować z kołami. Obok teksty był komentarz fachowca od motoryzacji. Autorytet ów miał czelność twierdzić, że wartburgi niesłusznie były uznawane u nas za bezpieczne wozy średniego segmentu. Takie mieliśmy w Polsce mylne wyobrażenie.
No i pozostały jeszcze tytułowe zakamarki. Rzecz jasna chodzi o mroczne zakamarki duszy.