Podlaski Henryk – Spółka z nieograniczoną odpowiedzialnością – Pierwsza seta 68

  • Autor: Podlaski Henryk
  • Tytuł: Spółka z nieograniczoną odpowiedzialnością
  • Wydawnictwo: Wydawnictwo Lubelskie
  • Seria:
  • Rok wydania: 1975
  • Nakład: 2027
  • Recenzent: Anna Lewandowska
  • Broń tej serii: Pierwsza seta
  • Recenzja Roberta Żebrowskiego

48 godzin śledztwa

Nasz Prezes jest człowiekiem niezwykle miłym i uczynnym, o czym chyba nikogo nie muszę przekonywać. Otóż jakiś czas temu przyznałam Mu się, że bardzo lubię kryminały Henryka Podlaskiego, a mam zaledwie dwa („Śmierć nie miewa urlopu” i „Pejzaż z nieboszczykiem”) i nawet nie wiem, czy wydał ich więcej. No i wyobraźcie sobie, że kilka dni temu Prezes osobiście doręczył mi trzecią książkę Podlaskiego – „Spółka z nieograniczoną odpowiedzialnością”.

Przeczytałam tę książkę w olimpijskim tempie (dwa wieczory, co przy moim chronicznym braku czasu i wrodzonej krótkowzroczności jest nie lada osiągnięciem) i natychmiast zasiadłam do pisania recenzji, żeby chociaż w ten sposób zrewanżować się Prezesowi za tak udany prezent.
Tak jak w poprzednich książkach Podlaskiego, akcja tej powieści toczy się na Mazurach. Głównym bohaterem jest sierżant Romanowski, komendant posterunku milicji w Jeziorach. Urodzony i wychowany w mieście, na wsi znalazł się wbrew własnej woli („O jego wyjeździe do Jezior zadecydowały dwa czynniki: obiektywny, czyli wola szefa, i subiektywny, czyli chęć zrobienia komuś na złość [byłej narzeczonej – przypis mój]. Do dziś nie miał pewności, czy mu się to udało, a nawet w miarę upływu czasu dochodził do wniosku, że jeśli zrobił komuś na złość, to wyłącznie sobie”.).
Monotonię życia na wsi zakłócały tylko poranne wyjazdy do pracy jego gospodarza, Gajdzińskiego, który jako środka transportu używał junaka bez tłumika i głośnym hukiem co dzień o świcie budził biednego sierżanta z pierwszego snu. Romanowski przyrzekał sobie codziennie, że wlepi mu mandat za jazdę bez tłumika, ale że Gajdziński poza tym był całkiem miłym człowiekiem, to sierżant w końcu machał na to ręką. Napuścił na niego wprawdzie swojego kolegę po fachu, ale ten stanowczo odmówił wystawienia mandatu twierdząc, że Gajdziński jest usprawiedliwiony, bo w całym województwie nie można dostać tłumików do junaka (cóż to były za straszne czasy!).
Pewnego dnia sielskie życie komendanta wiejskiego posterunku zostało nagle zakłócone: otóż w pobliskim ośrodku wypoczynkowym nastąpił tragiczny wypadek. Dyrektor przedsiębiorstwa, do którego należał ośrodek, tak nieszczęśliwie skoczył z trampoliny do jeziora, że rozwalił sobie łeb o leżący na dnie czołg (pozostałość po II wojnie światowej). Zrobił to jak gdyby na własne życzenie, bo przedtem trampolina stała w innym miejscu, ale dyrektor uparł się, żeby ją przenieść właśnie tu, no i proszę, oto efekt.
Każdy tragiczny wypadek należy zgłosić milicji, a ta musi zbadać sprawę. Tak więc sierżant Romanowski udał się do ośrodka, który znajdował się na wyspie na środku pobliskiego jeziora. Ośrodek był w miarę luksusowy, chociaż składał się z domków kempingowych, ale był doskonale zaopatrzony we wszystko, co sprzyjało wygodnemu wypoczynkowi. Okoliczni mieszkańcy mówili, że gdy ośrodek budowano, to zrobiono takie fundamenty, jak gdyby miał tu stanąć co najmniej wieżowiec, a nie drewniane chałupki.
Pierwszą rzeczą, która zdumiała Romanowskiego, było to, że w ośrodku spędzają urlop ludzie, którzy nigdy nie pracowali w firmie, do której należał. Mętne tłumaczenia kierownika, że poza sezonem właściwie nie ma chętnych i przyjmują każdego, kto ma ochotę spędzić tu trochę czasu, były jakoś mało przekonujące. Poza tym przesłuchiwani na okoliczność wypadku wczasowicze najwyraźniej coś ukrywali. A kiedy jeszcze na oczach Romanowskiego zastrzelono kucharkę, która właśnie złożyła rewelacyjne zeznanie, sierżant był pewny, że i dyrektorowi ktoś pomógł przenieść się na tamten świat. Wraz z ekipą sprowadzoną z Białegostoku przeprowadził dokładne badania i znalazł w ośrodku coś, co go zdumiało (mnie też, ale nie zdradzę oczywiście co). Nie zdradzę też, co było dalej, bo autor bardzo umiejętnie skonstruował akcję i dopiero kilkanaście ostatnich stron pozwala nam wyłowić podejrzanych i motyw zbrodni.
W książce mamy klasyczny problem wyspy (dosłownie!): zamknięty ośrodek z utrudnionym doń dostępem (psująca się ciągle motorówka lub kajaki) i ograniczona ilość osób, pośród których jest morderca. I każda z tych osób jest równie podejrzana, bo każda ma na sumieniu jakieś machlojki. Tylko sprytowi sierżanta Romanowskiego, dopingowanego przez przełożonego (majora Sawosia, zwanego „Baryłą” z racji potężnej nadwagi, człowieka o dużym poczuciu ironicznego humoru) zawdzięczamy rozwiązanie zagadki.
Książkę czyta się świetnie, sporo tu wprawdzie opisów, ale nie nużących, tylko świetnie oddających pozornie sielską atmosferę wakacyjnych dni. Bardzo dobre i dowcipne są dialogi: „– Jednak mniej więcej o dwunastej szukał pan czegoś koło sanitariatu. – (…) byłem nie tylko w okolicy, ale nawet w samym sanitariacie. Mam chyba prawo mieć rozwolnienie. Ostatecznie jest to moja prywatna sprawa i jeśli ktoś może mnie o to wypytywać, to lekarz, a nie milicja”.
Zabawne są też opisy głównych postaci: „szpakowaty chudeusz o gigantycznym organie powonienia. Nos jego mógłby stanowić ozdobę twarzy olbrzyma, zaś na jego drobnej twarzyczce wyglądał jak pasożyt żerujący na słabszym od siebie organizmie. I to pasożyt żerujący zachłannie, sprawiał bowiem wrażenie, jakby już wchłonął wszystkie życiodajne soki”.
Jednym słowem, książka bardzo udana, zabawna i w dodatku spełniająca wszelkie wymogi ulubionego przez nas gatunku.
No i powiedzcie, jak tu nie lubić naszego Prezesa, skoro przynosi takie prezenty?