- Autor: Podlaski Henryk
- Tytuł: Spółka z nieograniczoną odpowiedzialnością
- Wydawnictwo: Wydawnictwo Lubelskie
- Seria:
- Rok wydania: 1975
- Nakład: 20270
- Recenzent: Robert Żebrowski
- Recenzja Anny Lewandowskiej
„Wyspa” na wyspie.
To pierwsza (kolejne to: „Szyderczy uśmiech fortuny” i „Śmierć nie miewa urlopu”) książka Henryka Podlaskiego (właściwie – Ryszard Kraśko), w której głównymi bohaterami są milicjanci: Stanisław Romanowski i Zdzisław Sawoś. Ale to nie pierwsza jej recenzja, bo już w „Pierwszej secie” Klubowiczka Lewandowska pięknie ją zrecenzjowała. Nie ukrywam, że to właśnie dzięki tej recenzji, sięgnąłem po „Spółkę …”. Moja recenzja nie ma być konkurencyjna, ale uzupełniająca, także z tego powodu, że zrecenzjowałem wcześniej dwie kolejne książki z tej serii.
Cena okładkowa książki to 30 zł, ja zaś kupiłem ją niedawno za 6 zł. Książka ma 194 strony – niestety nie udało mi się jej przeczytać w jeden dzień.
Tytuł jest adekwatny do treści, szczególnie jeśli chodzi o słowo „spółka”. Okładka książki przedstawia człowieka ze zdeformowaną twarzą (jedno oko, brak nosa, twarz cała czerwona). W mojej ocenie, bo jej twórca może mógłby to uzasadnić , nie za bardzo pasuje do fabuły.
Akcja zaczyna się w fikcyjnej wsi Jeziory, gdzie sierż. Romanowski jest komendantem posterunku, a toczy w Ośrodku Wczasowym „Wianek” usytuowanym na wyspie na jeziorze Necko (jak ustaliłem, na Necku jest jedna tylko wyspa – Wyspa Zakochanych, ale zupełnie dzika), gdzie ujawniono zwłoki dyrektora przedsiębiorstwa, do którego należy ta placówka. W ośrodku przebywa w sumie kilkanaście osób. Romanowski stara się wyjaśnić, czy śmierć dyrektora była nieszczęśliwym wypadkiem, samobójstwem, a może zabójstwem dokonanym przez pracownika ośrodka lub wczasowicza. Co ciekawe, ani jeden wczasowicz nie pracował w przedsiębiorstwie, do którego ośrodek należał. Ciekawa jest też historia powstania ośrodka. „Fundamenty zakładali jak pod wieżowiec. A co stoi ? Barak. Ładny nawet, nie powiem, ale połowę cementu można było zaoszczędzić. A potem przerabiali wszystko … ile tu różności zwozili: liny, kable, jakieś części do silników … I gdzie to wszystko … Jak tu dwa lata temu nastałem, nie było”.
W śledztwie prowadzonym przez Romanowskiego pomaga mu major Sawoś ps. Baryła (z uwagi na wygląd) lub Syneczku (z uwagi na sposób zwracania się do milicjantów) z Komendy Powiatowej w Augustowie. Zmierzają oni nie tylko do ustalenia jak zginął dyrektor, ale też, co się stało z dolarami, które posiadał, a ponadto, gdzie jest obraz (pejzaż włoski) Sylwestra Mirysa – XVIII wiecznego malarza (Szkot wychowany we Francji, wykształcony w Rzymie, a malujący w Białymstoku), który to obraz przewija się w innej sprawie prowadzonej przez Sawosia. Tymczasem na wyspie dochodzi do kolejnego zgonu – tym razem nie ma wątpliwości, że było to zabójstwo. I jak to w książkach Podlaskiego bywa pojawia się też kwestia, że któraś z postaci podaje się za osobę, którą nie jest.
Fabuła książki jest wciągająca, a akcja toczy się sprawnie. Czyta się ją przyjemnie z uwagi na styl pisania i humorystyczne dialogi. Nie ma w niej niepotrzebnych wątków pobocznych, nadmiernej brutalności, erotyzmów, czy też wulgaryzmów. Autor nie podaje zbyt wielu szczegółów dotyczących życia w PRL-u, ale skupia się na postaciach, ich zachowaniu i dialogach.
Ciekawy cytat:
„Nie przyjmuję zakładów w dwóch sytuacjach: kiedy wiem, że mój przeciwnik z całą pewnością wygra i wtedy, gdy wiem, że absolutnie wygrać nie może. W pierwszym przypadku naraziłbym lekkomyślnie na szwank swoją kieszeń, a w drugim … sumienie”.