- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Baba-Jaga gubi trop
- Wydawnictwo: Czytelnik, Wielki Sen
- Seria: seria z Jamnikiem, Seria z Warszawą
- Rok wydania: 1967, 2011
- Nakład: 30280, bn
- Recenzent: Bartosz Brzózka
- Broń tej serii: Pierwsza seta
Pies i badylarz
Tytuł książki zafrapował mnie, ale dość szybko zorientowałem się, że chodzi tu o pierwszoplanową „postać”, czyli psa, ale o tym za chwilę.
Edigey zapoznaje nas ze środowiskiem warszawskich badylarzy, którzy w oczach milicji uchodzili za milionerów, co nie było dalekie od prawdy. Jednym z nich jest Piotr Salamucha, który daje prosty przepis na sukces: – Od początku stosowałem ekstensywną gospodarkę. Podpatrzyłem to u Chińczyków, a później w Japonii. Stosunkowo więc szybko stanąłem na nogi i okrzyczano mnie „kułakiem”. (…) Im ktoś lepiej gospodaruje, stosuje nawozy i korzysta z ostatnich zdobyczy nauki, tym lepiej mu się powodzi. A jeśli jest sukces finansowy, to jest i pokusa, aby coś z tego uszczknąć. Tajemniczy ktoś każe panu Piotrowi pobrać z banku w sumie 300 tys. zł i zostawić przy drodze. Milicja dowiaduje się o wszystkim, stawia blokadę, która „udaje” roboty drogowe. O tym, że jest to normalna naprawa drogi a nie pułapka milicji, świadczyło wiele. Trzeba przyznać, że robotnicy zatrudnieni przy naprawie drogi nie budzili żadnych podejrzeń. Zachowywali się tak jak ich koledzy po fachu – niewiele robili, palili papierosy, jedli drugie śniadanie i interesowali się wszystkim, tylko nie swoją robotą. Trzeba przyznać, że teraz też byśmy się dali nabrać.
Mimo tych starań przestępcy udaje się dopaść pieniędzy i uciec, pozostawiając za sobą postrzelonego własnego psa, owczarka alzackiego, który odegrał niepoślednią rolę w zdarzeniach. Czy jedyny świadek mogący rozpoznać przestępcę przeżyje? Ta kwestia dość długo mnie intrygowała, gdy w napięciu śledziłem całą akcję ratowania psa, opisaną na prawie 10 stronach. Najpierw opatrunek i jazda 70 km/h junakiem, potem warszawą do Warszawy na Grochów do Kliniki Weterynaryjnej (opisana jest cała trasa, chyba jeszcze w żadnej książce tak dokładnie nie relacjonowano wyścigu z czasem, gdy ranny, w dodatku nie przedstawiciel rodzaju ludzkiego, jest umierający), transfuzja krwi i operacja. Udało się.
Teraz cała sprawa wydaje się prosta – pies wyzdrowieje i łatwo wskaże swojego pana, który tak się okrutnie z nim obszedł. I tu się czytelnik myli – wszyscy podejrzani albo mieli takie psy kiedyś, albo im one uciekły, albo obecnie je posiadają. Oczywiście wszędzie występuje praktycznie ta sama rasa. Czyli znowu żmudne dochodzenie, rutynowe czynności (choć na końcu milicja organizuje nową zasadzkę, w której bierze udział rodzina badylarza i znajomi, dostają nawet pistolety (sic!) i w końcu sprawiedliwość triumfuje. Wdzięczny badylarz chce wynagrodzić dzielną pracę milicjantów, na co oni „… ładnie wyglądałoby społeczeństwo, gdyby milicja pracowała z myślą o korzyściach materialnych lub za odszkodowanie.
Książkę bardzo polecam – czyta się ją prawie jednym tchem, dużo sympatycznych sytuacji, a dla wielbicieli psów krótkie szkolenie, jak zaznajomić psa z nowym mieszkaniem, chociaż to chyba przyda się tylko panom, gdyż: Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby jakaś babka potrafiła wytresować psa. Ale żeby panie nie poczuły się pokrzywdzone, to następuje natychmiastowa riposta: Ożeń się, to zobaczysz, że tresują nie tylko psy.
I na koniec dowód, że książka Edigey’a mogła stać się w pewnej części inspiracją dla filmu. Otóż opisano napad na pewną plebanię, gdzie: Rozdrażnieni brakiem łupu napastnicy, pokazując księdzu granat, kazali mu uklęknąć, a głowę wsadzić w drzwiczki paleniska. (…) Następnie położyli wikaremu jakiś przedmiot na plecach mówiąc, że to odbezpieczony granat, który przy najmniejszym ruchu może spaść na podłogę i wybuchnąć. Okazało się, że to zwykłe kurze jajo. Podobna scena była bodajże w filmie „Ciało”.