Patkowski Maciej – Strzały w schronisku – Druga seta 70

  • Autor: Patkowski Maciej
  • Tytuł: Strzały w schronisku
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Klub Srebrnego Klucza
  • Rok wydania: 1969
  • Recenzent: Piotr Głogowski
  • Broń tej serii: Druga seta

LINK Recenzja Macieja Muszalskiego
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego

Jencom góry, jencom panu porucnikowi

Kolejny raz wpadła mi w ręce książka, nad którą z przyjemnością się popastwię. Nie będzie to typowa recenzja, albowiem i recenzować w tym przypadku nie bardzo jest co. Chodzi mianowicie o powieść Macieja Patkowskiego Strzały w schronisku.

Tytuł i okładka, a zwłaszcza umieszczony na niej napis: Książka nagrodzona na konkursie Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej i wydawnictwa „Iskry”, wiele obiecywały, ale niestety, tak to zazwyczaj bywa  im więcej „reklama” nam obiecuje, tym większy jest później zawód. Zamiast recenzji postanowiłem zatem „rozebrać” utwór na poszczególne składniki, przyjrzeć się materii, z której został utkany i poteoretyzować nieco nad sposobem pisania „powieści na konkurs”.
Zacznijmy od tego, że utwór Patkowskiego nie jest kryminałem sensu stricto, nie jest też powieścią obyczajową, romansem, no i (niestety!!!) nie jest też powieścią o tematyce górskiej. Wydawać by się mogło, że Tatry i Zakopane to prawdziwy „samograj”, jeśli chodzi o temat na smakowity kryminał, a tymczasem kolejny już autor (Edigey, Osęka) nie potrafi należycie go wykorzystać. A przecież mamy wspaniałą tradycję zbójnicką, nie tylko dokumentnie spolonizowanego Janosika, ale rodowitych bandziorów spod samiućkik Tater pokroju Tatara, Baczyńskiego, Matei czy Nowobilskiego, nie wspominając o wielu anonimowych Janiczkach, rabujących bogatych, aby wspomóc biednych, których czyny opiewane są w pieśniach ludowych. Góry to nie tylko ładny widok z okna samochodu pędzącego Zakopianką, ale setki jaskiń, kryjących niezliczone skarby, znikające w gęstwinie lasu ścieżki, ostre granie, przepaściste urwiska, nagłe zmiany pogody, mgły, burze, huragany, a nawet trzęsienia ziemi. Wystarczyłoby wpuścić tu kilku dziarskich milicjantów i niech gonią złoczyńców po perciach (wszystko jedno: przemytników, waluciarzy, agentów z RFN) niczym kozice! Ale wróćmy do tematu. Powieść Patkowskiego jest typowym „wygrywaczem”, czyli utworem napisanym pod konkurs, z myślą o jego wygraniu. Nie liczy się z żadnymi poetykami, stylami, czy tradycją literacką, jej celem i czynnikiem stwórczym jest jedno – zrobić wszystko, by zgarnąć nagrodę. Jako czytelnik czuję się okradziony z przyjemności lektury kryminalnej, jako badacz literatury odczuwam natomiast niesłychany pociąg do dekonstrukcji tego dziełka. A więc do roboty.
Jak, będąc przeciętnie rozgarniętym w mowie i piśmie, stworzyć utwór literacki, który wygra nam konkurs? Choć może się to wydawać zadaniem trudnym i niemożliwym do określenia, recepta wydaje się stosunkowo prosta. Załóżmy, że istnieje coś takiego jak modelowy typ powieści konkursowej. Z jakich elementów powinien się składać? Po pierwsze narrator musi być pierwszoosobowy (złudzenie tożsamości bohatera z autorem, możliwość bezpośredniego informowania czytelnika o swoich uczuciach, przeżyciach). Po drugie, musi to być typowy przedstawiciel grupy, którą reprezentuje, oddany temu, co robi, przeciętny fizycznie i psychicznie, ale o ściśle określonych zasadach moralnych. Jego przygody nie są w gruncie rzeczy istotne, służą raczej do ilustrowania ogólnej tezy, którą trzeba wyłuszczyć w puencie. Może to być jakaś intryga kryminalna, wątek miłosny czy obyczajowy, ważne, żeby były raczej bolesne i dostarczały bohaterowi pretekstu do rozmyślania nad losem. Jest to o tyle istotne, że cały tekst przeplatamy (koniecznie!) tzw. prawdami o życiu, pracy, miłości. Poza tym ważny jest tytuł, który musi być metaforyczny i uniwersalny, a zakończenie musi być (obowiązkowo!) szczęśliwe. Po serii bolesnych przeżyć, w jakich uczestniczy za sprawą lektury odbiorca, należy mu się przecież pocieszenie. To by było z grubsza tyle. Oczywiście nie możemy zapomnieć o tym, dla jakiego jury piszemy i jakiej tezy ono od nas oczekuje.
W taki sposób postąpił Patkowski, a żeby nie być gołosłownym, omówię tu kilka przykładów. Perfidne oszustwo, choć oczywiście semiotycznie uzasadnione, czeka na nas (i na jury) już w tytule powieści, przypomnę, brzmi on: Strzały w schronisku. Otóż po przeczytaniu książki, okazuje się, że strzały wprawdzie padają, ale w jakiejś zwykłej bacówce, a nie w schronisku. Jak podaje Wielka Encyklopedia Tatrzańska, schronisko „jest to budynek przeznaczony do nocowania turystów i wydawania posiłków” (nota bene, na okładce jest narysowana chata, przypominająca nieco „Morskie Oko”), nie sposób więc pomylić go z góralską szopą. Zresztą, sam Pan Autor przyznaje się w tekście do małego przeinaczenia: Wczołgałem się do schroniska, które było właściwie letnią bacówką. Ponieważ jednak rzecz dotyczy tytułu, a więc pierwszej i najważniejszej interpretacji dzieła literackiego, zastanówmy się, co wynika z takiej subtelnej zamiany przeznaczenia budynków. Jak się wydaje, mamy tu do czynienia z zakodowaną strukturą znaczącą. Schronisko jest znakiem, który reprezentuje sferę znaczeń związanych z bezpieczeństwem, ciepłem, ocaleniem, przetrwaniem, wreszcie życiem, strzały natomiast  na zasadzie kontrastu, sprzeczności, antynomii  oznaczają zagrożenie, niebezpieczeństwo, śmierć. Tekst tytułu jest zatem komunikatem z gatunku memento mori, czy też strzeż się, bo nie znasz dnia ani godziny, zło czai się wszędzie. Pamiętacie ostatnią scenę z filmu W. Wójcika Trójkąt Bermudzki? („Strzały w schronisku” także zostały sfilmowane, przez Pawła Komorowskiego w roku 1971, jako „Kocie ślady”. Głównego bohatera, porucznika milicji, zagrał sam Janusz Gajos. Film ten oglądaliśmy na spotkaniu MOrd-u i jest dostępny w zbiorach klubowych – przyp. Prezesa). Ten sam chwyt, tylko zastosowany wobec przestępców. Na marginesie, warto wspomnieć, że podczas kręcenia tego ujęcia wysadzono stare, niewielkie schronisko na Hali Pisanej, co w środowisku tatrzańskim było swego czasu powodem licznych dyskusji i przyczyniło się do dymisji zastępcy dyrektora TPN J. Zembrzuskiego. Stare dzieje, a i problemy dzisiaj o wiele większe. Wróćmy lepiej do Patkowskiego. Niebezpieczne schronisko to klasyczny oksymoron, mający wzbudzić u odbiorcy zaskoczenie (przecież główna zasada kryminału czy  w ogóle powieści sensacyjnej to zaskakiwać odbiorcę w chwili, kiedy się tego najmniej spodziewa) i chwilę refleksji nad przewrotną istotą świata. W tenże sposób Pan Autor zakodował w tytule swej „konkursowej powieści” metaforę życia przeciętnego milicjanta, bo akurat ten jest głównym bohaterem jego utworu.
Przyjrzyjmy się więc pokrótce bohaterowi. Porucznik Góralczyk ukończył studia prawnicze, wbrew oczekiwaniom mamy poszedł do milicji, jest oczytany (zna klasykę – Annę Kareninę Tołstoja), lubi piwo, w sumie nic specjalnego. Jedzie w góry jako dziennikarz radiowy Wojciech Góral, aby rozwiązać starą sprawę wypadku samochodowego, który w świetle kilku nowych poszlak jawi się jako zabójstwo. W Zakopanem poznaje nauczycielkę Hankę i, jak to się mówi, zaczyna czuć do niej miętę. Pan Autor znowu sprytnie podsuwa jurorom ukryty tekst, w tym przypadku model społeczeństwa socjalistycznego, który w skrócie można przedstawić tak: ona ma uczyć i wychowywać przyszłe pokolenia dobrych obywateli, a on czuwać nad tym, aby nie zbłądzili w dorosłym życiu. Oczywiście nasz bohater, jak każdy człowiek, ma swoje drobne słabości, mimo studiów prawniczych i pracy w milicji, nie wie np. co to jest kradzież:
Zawsze byłem przekonany, że to się nazywa przechwycenie materiału dowodowego. Im sprytniej się to zrobi, tym większe uznanie wśród kolegów i przyjaciół. Aż tu nagle: ukradłeś! Można i w ten sposób na to spojrzeć.
Przejdźmy do tzw. prawd o życiu, które Patkowski tu i ówdzie przemyca. Zazwyczaj odnoszą się one do pracy milicjanta, ale są skonstruowane tak, by mieć wymiar uniwersalny. Większość z nich przypomina truizm „życie to nie bajka (film)”. Oto przykład pełnego szacunku i spoufalenia zwrotu do inteligentnego czytelnika:
Jeśli ktoś przypuszcza, że praca oficera operacyjnego obfituje tylko w przygody goniące jedna za drugą, to się pewnie dowiedział o tym z filmów telewizyjnych. Nasza robota obfituje w długaśne godziny cierpliwego wyczekiwania na coś, co się nie zdarza. Wtedy przychodzi zwyczajna nuda, szara i pusta jak skacowane poniedziałki.
Filozofia śledztwa rządzi się swoimi prawami, ale życia nie da się od niej oderwać. Bohater-autor snuje więc rozważania o tym, co jest rzeczywiste, o dowodach, które są namacalne, z iście arystotelesowskim zadęciem:
Znalazłem ślady, które są. Trudno jest szukać czegoś, czego nikt nie zostawił. Moja pierwsza samodzielna akcja. Być może nikt w kraju nie potrafi jej doprowadzić do pełnego zakończenia, skoro brak śladów, nikt ich nie wytrzaśnie z chmur, powietrza i zachodów słońca, nie można znaleźć pieniędzy, których nikt nie zgubił, nie zobaczy się śladu, skoro czyjaś stopa go nie wycisnęła.
W innym miejscu milicjant z Komendy Powiatowej zapewnia naszego bohatera, że milicja, dzięki metodom pracy i bogatemu doświadczeniu, cały czas stoi na straży i ma wszystko pod kontrolą. Tu mamy z kolei do czynienia z tzw. myśleniem życzeniowym autora z jednej strony i mentalnością milicyjną prowincjonalnego sierżanta:
Kolego redaktorze. Wy stawiacie pierwsze kroki, ja stawiam ostatnie. Czterdzieści lat. Dla was kraj wydaje się duży, nieznany, trudny, pełen obcych ludzi. Ja trochę poznałem kraj, mieszkańców, obyczaje, sprawy i różne dziwne przypadki. Świat przestępczy jest dla was wielką, niezbadaną zagadką. Dla mnie to są konkretne twarze, nazwiska, adresy, lokale, grupy towarzyskie. Oni muszą wchodzić sobie wzajemnie na udeptane ścieżki, zależni są jedni od drugich, znają się, pomagają sobie, czasami szkodzą. Znacie teorię naczyń połączonych? Zanim nie uzbieracie sami garści doświadczeń, musicie uwierzyć mi na słowo.
Milicjant to człowiek wrażliwy nie tylko na piękno (nauczycielka o dziecięcych rysach twarzy i obcisłym sweterku), ale także, a może nawet przede wszystkim, na krzywdę ludzką i cierpienia innych. Kiedy bohater-narrator opisuje nam psychiczny ból, który odczuwa, frustrację powodowaną tym, co się czuje i niemożnością zmiany tego stanu, cierpimy (jako wrażliwi czytelnicy) wraz z nim i zaczynamy wręcz gorąco kibicować, żeby wszystko mu się udało:
Trochę czułem się przerażony i zgnębiony ludzką chandrą, która im kazała bić, płakać, puszczać się, czekać i leczyć siniaki. Jakoś tak mi było dziwnie, jakby to wszystko działo się w mojej rodzinie. Uczestniczyłem w żalu, płaczu, tęsknocie i czekaniu. I chciałem także pomóc, choć wiedziałem, że tego na pewno nie potrafię, nikt nie potrafi.
Pan Autor zyskuję coraz większa przewagę nad odbiorcą (i, pamiętamy o tym cały czas, nad jurorami), który z każdą stroną zaczyna się domagać dobrego zakończenia i pocieszenia. Ale nie ma lekko. Do ostatniej chwili trzyma nas w napięciu. Banda zbirów wywozi go do Doliny Bystrej z zamiarem dokonania egzekucji niewygodnego świadka. Milicjantowi (i nam) staje przed oczyma całe życie, a w zasadzie kobiety jego życia:
Matka moja czuła, że tak się skończy. Widocznie matki czasami wiedzą. Zobaczyłem je obie, twarz mojej matki oraz twarz dziewczyny, Hanny, kierowniczki szkoły, gdy wchodziła do baru, by zapytać o wodę sodową. Zobaczyłem to wszystko, jakby zdarzyło się naprawdę teraz.
I kiedy wydaje się, że dla naszego dzielnego bohatera nie ma już ratunku, nadciąga wybawienie – porucznik Góralczyk wpada na fortel i ucieka bandytom w las (a następnie do bacówki – schroniska), a po chwili zjawiają się górale i ratują go niczym króla Jana Kazimierza w „Potopie”. Otóż to! Lud ratuje milicjanta, który naraża swoje życie dla jego powszechnego dobra i szczęścia. Trudno sobie wyobrazić piękniejsze zakończenie całej historii.
Detale interesują narratora tylko jako czysta dekoracja, krajobraz górski też go nie zajmuje, lubi natomiast samochody, których w powieści pojawia się bez liku. Bohater spędza większość czasu na jeżdżeniu po okolicy i tzw. „węszeniu”. Marnie mu to idzie, toteż wolny czas poświęca na zwiedzanie knajp. Jedną z nich (restaurację „Siedem Kotów” przy skrzyżowaniu w Toporowej Cyrhli, istniejąca do dnia dzisiejszego) opisuje w dość niepochlebny sposób:
Wszedłem do baru. Ciemnawo tu było, okienka małe i niedomyte, tyle dawały światła, żeby rozpoznać ludzi, nalepki na butelkach, i zobaczyć muchę łażącą po wędlinach. Za ladą zmywał kufle tęgi mężczyzna w fartuchu, ten fartuch pewnie kiedyś był czysty i biały.
Parafrazując metodę Patkowskiego, możemy napisać powieść na każdy konkurs literacki. Wyobraźmy sobie, dajmy na to, że jakaś Agencja Reklamowa, ogłosiła konkurs na „powieść agencyjną”. Tworzymy więc bohatera, z którym utożsamiamy się dzięki pierwszoosobowej narracji, niech się nazywa np. Pisarczyk, robimy z niego (nas) kopirajtera, przeciętnego, ale bezgranicznie oddanego swojej pracy. Akcję (jakaś tam niewyszukana intryga o szefie patafianie, kolegach świniach, klientach bucach, panience poznanej na imprezie itp.) umieszczamy w dużym mieście, np. Warszawie. Teraz kolej na prawdy o życiu, czyli: praca w agencji reklamowej nie jest taka jak na filmach, trzeba dużo się napracować, nawymyślać, napisać, zanim osiągnie się jakiś sukcesik, albo: ludzie dzielą się na tych, co tworzą reklamy i na tych, co je chłoną. Następnie trzeba uderzyć w odbiorcę, aby wywołać w nim poczucie sympatii. Dokładamy więc epizod o ranach, jakie odnieśliśmy w bójce z pijanymi menelami, którzy chcieli zgwałcić 12-letnią dziewczynkę, wracającą od chorej matki ze szpitala albo o rozdarciu emocjonalnym, które budzi w nas przygarnięty z ulicy młody narkoman, którego chcemy sprowadzić na właściwą drogę. W finale windujemy emocje na sam skraj, np. szef obarcza nas winą kogoś innego i chce wyrzucić z firmy, co niechybnie przyczyni się do tego, że opuści nas ukochana dziewczyna (żona, matka albo ten narkoman) i ostatecznie postradamy zmysły. W ostatniej chwili ratuje nas szary tłum konsumentów – którzy szturmem atakują firmę, stanowczo domagając się dalszego kreowania naszych pięknych i śmiesznych reklam. No i powieść w zasadzie gotowa
Ach, prawda, zapomniałem jeszcze o dobrze spreparowanym tytule, który byłby metaforą życia przeciętnego pracownika agencji. Niech będzie, dajmy na to: Przeoczony przecinek. No i co? Nieźle się zapowiada! A zatem pozostaje tylko czekać na jakiś konkurs.

Ulubiony cytat:
Pożegnał się z krajem przed wieloma laty i nie ma pojęcia, co znaczą na przykład słowa: gablota, podryw, ćwiara, luneta, babus i jeleń.

Aneks:
Alkohole: piwo Okocim, wódka, radziecki koniak, wina bałkańskie i węgierskie, jarzębiak.
Gadżety: zegarek Atlantik, aparat fotograficzny Leica.
Gazety: „Seventeen” (amerykańskie!).
Lokale: Toporowa Cyrhla – Pod Siedmioma Kotami; Zakopane – Jędruś (ul. Świerczewskiego 79), Orbis (chodzi o restaurację Giewont przy ul. Kościuszki 26), Sport (ul. Krupówki 27), Watra (ul. Zamoyskiego 169).
Motocykle: WFM (z koszem).
Samochody: fiat, gazik, jaguar, mercedes, nysa, octavia, peugeot, simca, syrena, volkswagen, warszawa, wołga.