- Autor: Gaworski Henryk
- Tytuł: Jelenie jedzą klejnoty
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1978
- Nakład:
- Recenzent: Igor Wojciechowski
- Broń tej serii: Druga seta
Henryk Gaworski pokazał nam prawie prawdziwy obraz ówczesnej milicji! Książka została wydana w 1978 roku i chyba musiała się komuś spodobać, ponieważ w 1989 roku ukazało się drugie wydanie tego „dzieła”.
Milicja w powieści zachowuje się skandalicznie podczas przesłuchania młodej kobiety, zwraca się do niej per ty, grozi aresztowaniem, przetrzymaniem w celi przez kilka dni, wmawia rzeczy, których nie było, by dowiedzieć się prawdy. Na końcu nawet posuwa się do tego, że bezczelnie kłamie i przesłuchiwaną dziewczynę umieszcza w celi. Chociaż trzeba przyznać, że pomimo chamstwa milicji, samo śledztwo prowadzone jest bardzo sprawnie i interesująco dla czytelnika. Już samo miejsce akcji jest zaskakujące. Rzecz dzieje się w nadleśnictwie koło Bydgoszczy. W pobliskich lasach zostaje zamordowany strzałem w głowę z bliskiej odległości myśliwy, który, jak się później okazuje, prowadził na własną rękę dochodzenie w sprawie przemytu różnych cennych klejnotów! Denata mi w ogóle nie było żal. Dostał kulę i bardzo dobrze, ponieważ nie znoszę myśliwych, którzy z samego faktu zabicia dzika bądź innego zwierza cieszą się jak małe dzieci z cukierka. Nie pojmuje tego sportu, ściganie zastraszonego zwierzęcia, a potem zastrzelenie z zimną krwią jest dla mnie po prostu nie do przyjęcia i balansuje na granicy przestępstwa, a nawet zakrawa na poważną chorobę umysłową!
Czytając kryminały staram się rozwiązać zagadkę wcześniej i czasem mi się to udaje, w książce Gaworskiego było to trudne, mordercę odkryłem, ale nie miałem dowodu. Niestety autor też i dlatego w końcówce trochę się nie popisał, gdyż główny bohater, major Grot, posłużył się odciskami palców znalezionymi na naboju (co wcześniej przeoczono, he he he, wiem, wiem to w milicji było normalne!). Natomiast samą powieść czyta się miło i gdyby nie te odciski palców, to wystawiłbym tu ocenę pięć, a tak jest tylko na cztery. No, trochę przesadziłem cztery minus. Oto kilka wybranych fragmentów z książki, które świadczą, z jaką lekkością autor posługuje się słowem pisanym:
Traktorzysta Antoni Klekot robił wrażenie przystruganego do obróbki klocka, pozostawionego przez zniechęconego cieślę w połowie roboty.
Milicja nie ma w zwyczaju rozgłaszać wiadomości, które są przeznaczone dla niej.
Oczy miała pani Zenona niebieskie, niebieskością spalonego nieba w upalne żniwne południe. Poruszała się z wdziękiem, którego kocia drapieżność bardziej była wyczuwalna niż widoczna.
Porucznik, starając się zachować oficjalny ton rozmowy, z trudem ukrywał podniecenie.
Na koniec przytoczę jeszcze dialog, jaki prowadziła milicja z przesłuchiwaną:
– Tylko grzecznie, panienko. Tylko grzecznie. Taki język i ton zachowaj dla swoich koleżanek. Tutaj jest milicja.
– Bo co? – hardo rzuciła głową (ciekawe, czyją głową rzuciła i w kogo!!! He he he).
– Bo każemy Cię zamknąć i nie wyjdziesz wcześniej, aż się nauczysz dobrych manier. Rozumiesz?
Oto milicja chce uczyć młodą kobietę dobrych manier, osadzając ją w celi. No, no, nie wiedziałem, że w milicji mieliśmy tak świetnych pedagogów!
Na początku napisałem, że autor pokazał prawie prawdziwy obraz naszej „wspaniałej” milicji. Dlaczego prawie? Tego chyba nie muszę wyjaśniać! Bo każdy z nas wie, czym wtedy była milicja i jakie miała metody!
Książkę polecam wszystkim, którzy maja dużo wolnego czasu.