- Autor: Serge Jacquemard
- Tytuł: Requiem dla króla zbrodni
- Wydawnictwo: KAW
- Seria: Różowa okładka
- Rok wydania: 1987
- Nakład: 300350
- Recenzent: Mariusz Młyński
Najpotężniejsi kryminaliści Europy Zachodniej tworzą Syndykat Zbrodni – organizację sprawującą kontrolę nad półświatkiem i broniącą rynku przed konkurencją z Ameryki. Od pewnego czasu członkowie Syndykatu giną zamordowani w okrutny i bestialski sposób; równie bezwzględnie zabijani są szefowie gangów w Nowym Jorku.
Lokalni szefowie organizacji spotykają się z jej założycielem i postanawiają nawiązać kontakt z sycylijską mafią, by wspólnie dowiedzieć się kto odpowiada za te morderstwa. Wszystko wskazuje na to, że zleceniodawcą egzekucji jest Bartolomeo Scalisio, szef mafii w USA, który usuwa ludzi nie chcących mu się podporządkować i teraz rozszerza działalność na Europę. Syndykat postanawia zabić Scalisia i w tym celu wynajmuje Harry’ego Shulza, najlepszego na świecie zawodowego mordercę, który decyduje się wykonać zadanie za milion dolarów.
Serge Jacquemard (1928 – 2006) napisał 126 książek; „Requiem dla króla zbrodni” to siódmy tom liczącej szesnaście części historii o Harrym Shulzu. Do 1989 roku wydano w Polsce trzy powieści z serii i nawet drukowano je w różnych dziennikach; przez kilka następnych lat wydano siedem innych i druku dalszych zaprzestano – czyżby stwierdzono, że ten typ literatury się u nas nie sprawdził? Nie wiem; ja w każdym razie myślę, że po inne książki tego autora nie sięgnę, bo nigdy nie byłem zwolennikiem gloryfikacji takich postaci jak Harry Shulz – zawodowego mordercy robiącego za wielkie pieniądze przysługę innym mordercom, by ci mogli spokojnie kontynuować swój chwalebny proceder czerpania zysków z prostytucji czy dystrybucji narkotyków. Ten najlepszy na świecie zawodowy supermorderca pracuje tak w ogóle dla organizacji TRAK – to skrót od TRAveling Killer czyli zabójca wędrowny; jest więc takich killerów więcej – czy mają swój związek zawodowy? płacą podatki? odprowadzają składki na ubezpieczenia? Wychodzi ze mnie szyderca ale nie wiem, czy taka ironia nie jest najlepszym sposobem na przyjęcie tej książki – a może właśnie takie było założenie autora? Harry Shulz posługuje się gadżetami godnymi Jamesa Bonda i tworzonymi przez jego przyjaciela, Mike’a O’Flaherty’ego: wieczne pióro jako pistolet na cyjanek, pudełko zapałek i zapalniczka to bomby, a rozpuszczone bilety wizytowe dają nitroglicerynę – może więc jest to coś właśnie w takim kpiarskim stylu? Kłania się też Frederick Forsyth – przygotowania Shulza do wykonania zadania przypominają „Dzień Szakala”, a późniejsze werbowanie chętnych do ataku na siedzibę Scalisia wygląda jak w „Psach wojny”. Może więc chodzi o jakąś konwencję, której ja po prostu nie załapałem? Trudno mi powiedzieć, bo książka obfituje w brutalne i wręcz ohydne sceny – autor nie oszczędza nam sugestywnych scen poszczególnych morderstw i dlatego nie wiem w którą stronę ta powieść tak właściwie poszła. Nie chce mi się jednak roztrząsać tego problemu – o wiele bardziej intryguje mnie inna rzecz: otóż ta książka została wydana w nakładzie 300 000 (słownie: TRZYSTA TYSIĘCY) egzemplarzy i chyba nawet schyłkowe „Labirynty” Anny Kłodzińskiej nie miały takiego kosmicznego nakładu. A poza tym książka od 8 lipca 1983 roku do 25 stycznia 1984 roku czyli przez ponad pół roku drukowana w odcinkach w „Kurierze Szczecińskim” – zasięg jej rażenia był więc potężny. A podsumowując – ja jestem na „nie”, ale jak ktoś lubi takie krwawe jatki, to proszę bardzo.