- Autor: Potaczała Krzysztof
- Tytuł: Świerczewski. Śmierć i kult bożyszcza komunizmu
- Wydawnictwo: Wydawnictwo Prószyński i S-ka
- Rok wydania: 2021
- Recenzent: Mariusz Młyński
Klubowicz Robert, którego pozdrawiam, zmierzył się, co prawda sam się przyznał, że tylko częściowo, z książką-legendą czyli historią człowieka, który się kulom nie kłaniał. Nie wiem, czy znajdzie się jeszcze choć jeden człowiek, który będzie miał tyle odwagi ale jeżeli tak, to już dziś składam mu wyrazy szacunku; lepiej jednak zastanowić się nad przyczynami tego bałwochwalczego kultu i przeczytać o tym tę książkę – tę recenzję chciałem zamieścić już dawno ale nie pasowała mi ona do MO-rdowej formuły; w tej sytuacji poczułem się wywołany do tablicy.
Książka Krzysztofa Potaczały to świetny reportaż o kulcie generała broni Karola Świerczewskiego. Autor nie jest historykiem, więc samemu życiu generała poświęca stosunkowo mało miejsca; wiele więcej pisze o największej martyrologicznej gloryfikacji w PRL. W jednym z wywiadów Krzysztof Potaczała mówi, że Świerczewski nigdy nie zostałby bohaterem, gdyby nie zginął z rąk UPA. „To był mit założycielski jego legendy. Czyż można było sobie wyobrazić większego męczennika? Przyjeżdża na koniec świata, odwiedza prostych żołnierzy i ginie z rąk banderowców, nie kłaniając się kulom. Na stojąco”.
Same okoliczności jego śmierci są dość niejasne: 28 marca 1947 roku, mimo odradzania mu tego wyjazdu, udał się na inspekcję jednego z posterunków WOP i nieopodal miejscowości Jabłonki wpadł w zasadzkę jednej z sotni UPA – legenda głosi, że zginął od dwóch kul, tymczasem na jego mundurze i płaszczu są ślady po trzech kulach i przebiciu bagnetem. „Człowiek, który się kulom nie kłaniał” błyskawicznie „trafił do komunistycznego panteonu, został okrzyknięty proletariackim herosem, jako męczennik uzyskał atrybuty pamięci wyjątkowej. Kandydatów na bohatera było wielu, ale mieli zasadniczą wadę – żyli. Świerczewski zaś poległ w walce”. Ten kult trwał ponad czterdzieści lat, pisano o nim wiersze i książki, ku jego czci urządzano rajdy, wytyczano bieszczadzkie szlaki, ulicom, zakładom pracy i ponad stu szkołom – sam do takiej uczęszczałem – nadawano jego imię, zorganizowano Międzynarodowy Wyścig Kolarski Szlakiem Walk Generała Waltera, urządzono Centralne Zimowe Zawody Walterowskie, Maraton Walterowski w łyżwiarstwie szybkim, biegi sztafetowe oraz zawody strzeleckie. Wydano znaczki, monety i banknot pięćdziesięciozłotowy z jego wizerunkiem, szczyt u podnóża którego zginął przemianowano z Woronikówki na Walter, dwóm okolicznym wsiom zmieniono nazwy na Karolów i Świerczewo, a zakłady pracy jego imienia wmurowywały w cokoły obelisków urny z ziemią spod postawionego w 1962 roku monumentalnego pomnika u stóp którego odbywały się wielkie manifestacje, przysięgi wojskowe i obchody rozmaitych rocznic, bo „nie ma w Bieszczadach godniejszego miejsca, by ślubować wierność PRL i wytyczać nowe kierunki rozwoju w imię rozbudowy socjalistycznej ojczyzny”.
Ten kult, przynajmniej częściowo, runął w 1989 roku – co prawda, już wcześniej niektórzy miejscowi mieszkańcy poddawali w wątpliwość legendę o generale Walterze ale nikt się zbytnio nie wychylał, bo wiadomo, że lepiej spać we własnym łóżku, a nie na więziennej pryczy. A trzeba przyznać, że miał on za uszami bardzo dużo – sam fakt, że w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku walczył przeciw Polakom twierdząc, że Armia Czerwona przyniesie wolność polskim chłopom i robotnikom i wyzwoli ich od kapitalizmu już go, moim zdaniem dyskwalifikuje – a to dopiero początek. Podczas wojny domowej w Hiszpanii powstaje jego pseudonim Walter – jego ulubionym pistoletem Walther PP rozstrzeliwuje jeńców, dezerterów i innych „wrogów ludu” i według badaczy tamtego okresu ponosi współodpowiedzialność za śmierć siedemnastu tysięcy duchownych, zakonnic i dzieci z sierocińców. Po powrocie do ZSRR unika czystki i zostaje wysłany na front – dowodzona przez niego dywizja zostaje w 1941 roku pod Wiaźmą rozbita w pył: spośród dziesięciu tysięcy żołnierzy życie ratuje tylko pięciu; na polecenie marszałka Żukowa nasz bohater zostaje przez to przeniesiony na tyły frontu. W kwietniu 1945 roku jego niekompetencja i alkoholizm doprowadziły do tego, że bitwa pod Budziszynem, stoczona w ostatnich dniach wojny, zakończyła się sromotną klęską; Świerczewski „dowodził chyba w pijanym widzie, samowolnie modyfikując dyrektywy sowieckiego marszałka Iwana Koniewa. Buńczucznie lekceważył Niemców, pchał pułki wprost pod zaporowy ogień przeciwnika”. A w tak zwanym międzyczasie uczestniczył w sądach wojskowych nad trafiającymi do jego armii akowcami; w grudniu 1944 roku zostaje skazanych na śmierć dwudziestu dziewięciu żołnierzy.
I można sobie zadać pytanie: z czego wynikał ten kult? „Podczas kilku pierwszych powojennych lat nowej władzy nie udało się wylansować bohatera, który mógłby dorównać tym z przeszłości sanacyjnej i wojennej. Świerczewski ze swoim barwnym życiorysem nadawał się do tego. I chociaż nie był najlepszym strategiem nie można mu odmówić odwagi osobistej. Nie stronił też od alkoholu czy kobiet, co tylko dodawało mu ludzkiego poloru. I co najważniejsze – zginął w czasie i okolicznościach, które do budowania legendy doskonale się nadawały”. Książka świetnie opisuje powstanie, istnienie i upadek tego bezkrytycznego i wręcz bałwochwalczego kultu, jest dużo zdjęć ilustrujących tę gloryfikację człowieka, który się kulom nie kłaniał i mamy wręcz historię tego małego wycinka Bieszczadów – i można się tylko dość ryzykownie zastanawiać, czy dzisiejsze czasy też nie sprzyjają tworzeniu rozmaitych kultów; od pomnikowego uwielbienia do laurkowej gloryfikacji jest niedaleko. Tak czy inaczej na pewno warto po tę książkę sięgnąć – przystępny, reporterski język, nieprzytłaczająca dawka historii, duży obiektywizm, delikatna ironia i brak tak łatwego w tym przypadku szyderstwa.